Quantcast
Channel: Spider's Web
Viewing all 11986 articles
Browse latest View live

Internet w roamingu? Teraz to nie takie proste

0
0

internet roaming ue

Zmian dotyczących roamingu w ofertach polskich operatorów ciąg dalszy. Orange właśnie ogłosił zmiany dotyczące internetu mobilnego w roamingu dla niektórych usług.

Zmiany te dotyczą usług: Internet LTE dla domu, Internet LTE 2w1 i Orange Love Internet 4G, z których znika roaming dla internetu mobilnego. Zmiany w regulaminie tych ofert dotyczą tylko nowych abonentów. Operator zapewne bał się masowego zrywania umów przez niezadowolonych abonentów.

Jak to wygląda u innych operatorów?

Żeby ustalić, czy inni operatorzy poszli w ślady Orange, zadzwoniliśmy na ich infolinie. Ich oferty wyglądają następująco.

T-Mobile Internet mobilny: w ramach tej oferty możemy liczyć na pakiety internetowe w roamingu:

Nazwa abonamentu Cena Pakiet dostępny w Polsce Pakiet dostępny w UE
Comfort 29,99 zł 30 GB 1,5 GB
Relax 39,99 zł 50 GB 2 GB
Max 79,99 zł bez limitu 4,2 GB

 

Internet LTE Plus: Niestety, zapomnijcie o jakichkolwiek pakietach dostępnych poza granicami naszego kraju. Jak widać Internet LTE Plus to oferta przygotowana z myślą o korzystaniu z niej tylko na terenie Polski. Wyjeżdżając za granicę trzeba liczyć się z opłatami dodatkowymi za każde napoczęte 100 kb.

Play Internet na abonament: w ramach tej umowy paczki danych dostępne na terenie UE uzależnione są od wysokości naszego abonamentu. Ich rozmiar liczony jest następująco: każde 5 zł w ramach abonamentu przekłada się na 250 MB do wykorzystania w pierwszej strefie roamingu (czyli w krajach należących do UE). Przykładowo: jeśli zdecydujemy się na abonament za 59,99 zł miesięcznie, wielkość naszego pakietu do wykorzystania w ramach roamingu wynosić będzie 3 GB.

Internet w roamingu? Wygodniej i tak kupić kartę.

internet roaming ue

Zamiast wiązać się umową na abonament, dla osób bywających za granicą sporadycznie o wiele wygodniejszym rozwiązaniem jest zakup pre-paida. Oferty na kartę, w ramach których możemy korzystać z internetu w roamingu oferowane są przez wszystkich przedstawicieli "wielkiej czwórki". Wystarczy aktywować odpowiedni pakiet.

Orange elastyczny pakiet internetowy: Jest to najwygodniejsza opcja, jeśli korzystacie z numeru na kartę w sieci Orange. Wystarczy dobrać sobie odpowiedni pakiet do swoich potrzeb, korzystając z tej ściągawki. Podejrzewam, że najpopularniejszym wyborem będzie 10 GB za 10 zł, ważne przez 10 dni. Za granicą daje to pakiet 0,51 GB. Za 30 zł kupimy 30 GB ważne przez 30 dni, co przekłada się na 1,51 GB do wykorzystania za granicą.

T-Mobile na kartę: w ramach tej oferty paczka 10 GB do wykorzystania w kraju daje nam 1,26 GB do wykorzystania na terenie UE. Gdyby okazało się, że potrzebujecie większego limitu danych, zawsze można go dokupić. Dodatkowe 0,61 GB w roamingu kosztuje 12 zł.

Plus Ja + Internet na kartę: tutaj paczka dostępna w ramach roamingu zależy od kwoty doładowania naszego konta. Wydając od 50 do 100 zł np. otrzymamy 5,01 GB do wykorzystania na terenie UE. Jeśli potrzebujecie trochę mniejszej paczki, polecam 1,3 GB za 25 zł.

Play: Tutaj opcji jest od zatrzęsienia. Jeśli interesuje was największy pakiet internetowy do wykorzystania w roamingu, najlepiej wybrać Play Internet na kartę i wykupić 24 GB do wykorzystania przez rok za 50 zł. W roamingu daje to 2,51 GB danych do wykorzystania. W ramach tej samej oferty (Play Internet na kartę) bardzo korzystnie wyglądają również paczki "Tydzień bez limitu" za 20 zł (1 GB w roamingu) i "Internet bez limitu na 30 dni" za 49 zł (2,46 GB w roamingu).

Coś nam mówi, że to jeszcze nie koniec zmian dotyczących roamingu w ofertach polskich operatorów. O wszystkich ważniejszych nowościach będziemy informować was na bieżąco.



Internet w roamingu? Teraz to nie takie proste

Fotograficzne 3 w 1

0
0

Tamron 18-400mm

Nowy Tamron 18–400mm to obiektyw, który może zostać hitem wśród fotografów podróżniczych. Można powiedzieć, że to trzy obiektywy w jednym.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem informację o tym obiektywie, znudzony przewróciłem oczami. Nigdy nie byłem fanem obiektywów o tak dużych krotnościach zoomu. Pomyślałem, że Tamron zrobił kolejny plastikowy spacer-zoom, tym razem z jeszcze większą krotnością niż zazwyczaj.

I tak jest w istocie, ale przykładowe zdjęcia na stronie producenta pokazują ogromny potencjał tego obiektywu. Spójrzcie sami.

tamron 18-400mm

Wszystkie kadry zostały zrobione z tego samego miejsca, tym samym obiektywem. Tak wielki zakres ogniskowych robi naprawdę wielkie wrażenie.

Zapowiada się, że mamy nowego króla fotografii wakacyjnej.

Pełna nazwa nowego obiektywu to Tamron 18–400mm f/3.5–6.3 Di II VC HLD. Jest to szkło przeznaczone do lustrzanek Nikona i Canona z matrycą APS-C. Obiektyw jest stabilizowany optycznie, co z pewnością bardzo się przyda przy kadrowaniu na 400 mm.

Tamron 18-400mm

Tamron uwielbia zoomy o dużej krotności obrazu. Dotychczasowym rekordzistą tego producenta był obiektyw 18–270mm, ale taki zakres już od kilku lat nikogo nie szokuje.

18–400mm to jednak rekordzista. Zoom o krotności 22,2x w świecie lustrzanek był dotychczas niedostępny. Aby osiągnąć tak duży rozstrzał ogniskowych, potrzebne były do niedawna dwa lub nawet trzy obiektywy.

Tamron 18-400mm Tamron 18-400mm
Tamron 18-400mm

Teraz wystarczy zabrać na wakacje jedno szkło, które pokryje właściwie wszystkie potrzeby entuzjasty fotografii… o ile będziemy fotografować za dnia. W tego typu zoomach jasność na długim końcu nigdy nie była mocną stroną. W fotografii wakacyjnej nie jest to jednak duży problem.

Do tego nowy Tamron będzie dość tani.

Obiektyw został wyceniony na 650 dol., czyli na jakieś 2500 zł. To bardzo rozsądna cena jak za takie narzędzie, tym bardziej, że konstrukcja zapowiada się solidnie. Mamy tu metalowy bagnet i nowy silnik autofocusa HLD. Obudowa jest też uszczelniana przed wilgocią. Masa wynosi 705 g, a średnica filtrów to 72 mm.

Wewnątrz obiektywu znajduje się 16 soczewek w 11 grupach, a wśród nich są trzy soczewki asferyczne i trzy ze szkła o niskiej dyspersji. Ma to zapewnić możliwie dobrą jakość na wszystkich ogniskowych, co przy takim zakresie nie jest łatwym zadaniem.

Świetnie, że cały czas rynek obiektywów potrafi zaskoczyć czymś nowym.

Tamron 18-400mm

Nie jestem fanem zoomów all-in-one, ale doceniam, że Tamron cały czas podbija poprzeczkę coraz wyżej. Z pewnością znajdzie się cała rzesza fotografów, którzy wykorzystają nowy obiektyw. Ba! Wśród nich na pewno będą osoby, które nigdy nie będą potrzebować żadnego innego szkła.

Jeśli chodzi o bicie rekordów w kategorii obiektywów zmiennoogniskowych, do mnie bardziej przemawia światło, niż ogniskowa. Zdecydowanie bardziej wolałbym zaprezentowaną w 2013 roku Sigmę 18–35mm f/1.8, która do dziś nie doczekała się żadnej konkurencji. Ona również jest w stanie zastąpić kilka obiektywów, tyle że zastępuje obiektywy stałoogniskowe o świetle f/1.8.

Świetnie, że nawet w dzisiejszych, trudnych dla fotografii czasach, rynek nadal się rozwija. Co więcej, po raz kolejny widzimy przykład sytuacji, w której to obiektywy firm trzecich są najbardziej ekscytującymi i przełomowymi narzędziami.



Fotograficzne 3 w 1

Niezależne samochody elektryczne

0
0

ElectroMobility Poland

W którejś z książek Douglasa Adamsa pojawia się wizja ziemi, na której lądują ludzie, będący przybyszami z obcego systemu planetarnego. Usiłują założyć nową cywilizację, ale są tylko pracownikami działu marketingu z jakiejś międzygwiezdnej korporacji. Owszem, wynajdują koło, jednak nie są w stanie go wyprodukować, bo nie mogą dojść do porozumienia, w jakim kolorze ma być prototyp tego urządzenia.

Tak samo wygląda dla mnie sprawa „projektów polskiego pojazdu elektrycznego”, o których pisał już Piotr Barycki na łamach Spidersweb. Ludzie są ciekawi, jak będzie wyglądał polski pojazd elektryczny: a jakie to ma w ogóle znaczenie?

Czy gdyby chodziło o projekt polskiego myśliwca bojowego albo polskiej łodzi podwodnej, też w pierwszej kolejności zebralibyśmy amatorskie projekty od 14-latków, użytkowników programu MS Paint i miłośników lotnictwa? Ja jestem raczej ciekaw ile będzie kosztował, ile będzie miał zasięgu, jaką dostanę gwarancję, czy będę miał szansę na odsprzedaż za rozsądne pieniądze itp. nudne rzeczy, a ekscytowanie się wyglądem zakrawa na lekką dziecinadę.

Zwłaszcza że polski samochód elektryczny ma powstać za kilka lat, a wtedy już dzisiejsze wizualizacje będą przestarzałe. Jednak tak naprawdę nie o tym chciałem, a kwestia wyglądu to jedynie przyczynek do poważniejszego tematu.

Szczerze mówiąc sądziłem, że projekt „polskiego samochodu elektrycznego” to zupełna lipa, podobna do wielu innych, którymi karmi nas rząd.

Mając na uwadze znikomy budżet tego przedsięwzięcia, byłem gotów uznać że to żart, propagandowa zagrywka i typowa polityczna ściema. Wszystko jednak wygląda całkiem poważnie – naprawdę wiele wskazuje na to, że cztery spółki, które zawiązały partnerstwo pod nazwą Electromobility Poland, rzeczywiście mają zamiar budować polski samochód elektryczny.

Szkoda tylko, że dyrektor zarządzający tej spółki zrezygnował ze swojej funkcji na początku maja tego roku, a tajemniczy prezes Maciej Kość (rocznik 1981) nie pokazuje się w mediach. To oczywiście jeszcze o niczym nie przesądza. Jeśli jednak prace nad polskim pojazdem elektrycznym mają opierać się na zbieraniu zgłoszeń od obywateli, to równie dobrze można byłoby rozpisać konkurs na to, kto udostępni swoją stodołę na salon samochodowy nowego modelu elektrycznego albo kto pozwoli używać swojego gniazdka elektrycznego do jego ładowania.

Z tego co wiem, to czasy, gdy obywatele wspólnie i pod przymusem przyczyniali się do budowy „narodowej gospodarki” minęły ponad ćwierć wieku temu.

Nie znam żadnego państwa na świecie, które stworzyłoby własny, narodowy samochód elektryczny i odniosło jakikolwiek sukces na tym polu.

Tworzeniem samochodów nie zajmują się państwa, tylko firmy w tym wyspecjalizowane, a im również zajmuje to wiele lat i często wcale nie kończy się sukcesem. Nawet stawiana wszystkim za wzór Tesla to zupełny osesek na rynku motoryzacyjnym. Większość osób, które jeździły Teslą, ma na jej temat podobne zdanie: niezwykle szybki samochód, robiący niesamowite wrażenie podczas przyspieszania, ale wykonany byle jak, niestarannie, ze słabymi hamulcami, niedopracowanym zawieszeniem, samochodowy gadżet, które marki z doświadczeniem zjadają na śniadanie.

Zadałem sobie trud wyszukania kilku marek motoryzacyjnych z tzw. grupy producentów niezależnych, czyli spoza dużych koncernów, które próbowały zaatakować rynek samochodów elektrycznych.

Th!nk City (2008-2011):

Norweski miejski pojazd elektryczny produkowany w Finlandii, a także przez krótki czas montowany w stanie Indiana, w USA. Pod wieloma względami był to samochód nadzwyczaj udany: otrzymał pięć gwiazdek w testach zderzeniowych, osiągał zasięg 160 km na jednym ładowaniu – tyle co Nissan Leaf. Przy długości 3,14 m mógł przewozić dwie dorosłe osoby z przodu i ewentualnie dwójkę dzieci z tyłu. Wyprodukowano prawie 3000 sztuk, co jest znakomitym wynikiem jak na zupełnie niezależne przedsięwzięcie.

Niestety, w początku roku 2011 firma Think Global popadła w kłopoty finansowe i produkcję zawieszono, a kilka miesięcy później ogłoszono bankructwo. Mimo znalezienia inwestora, mimo zapowiedzi o rychłym wznowieniu wytwarzania pojazdu, nigdy nie doszło to do skutku. Th!nka City sprzedawano w kilku krajach europejskich i w Stanach Zjednoczonych. Przedsięwzięcie wyglądało na naprawdę dobrze przemyślane i nieźle szło – szkoda, że tak to się skończyło.

Coda:

W 2012 r. zaanonsowano, że w Stanach Zjednoczonych będzie można kupić dość konserwatywnie wyglądającego sedana o nazwie Coda, napędzanego tylko silnikiem elektrycznym. Samochód bazował na chińskim aucie Hafei Seibao, które korzystało z podwozia Mitsubishi z lat 90. i miał dość słaby zasięg, nieprzekraczający 140 km. Auto sprzedawano tylko w Kalifornii i w 2012 r. sprzedano zaledwie 117 sztuk, a już w 2013 r. ogłoszono bankructwo i przebranżowienie się na produkcję akumulatorów stacjonarnych.

Tango:

Amerykańskie przedsiębiorstwo z Waszyngtonu zaprezentowało wyjątkowo dziwnie wyglądający, ultrawąski pojazd T600, w którym mogły usiąść dwie osoby jedna za drugą – jak w Renault Twizy. Samochód miał nieprawdopodobne osiągi jak na swój wygląd: do 100 km/h rozpędzał się w 3,3 sekundy. Równie nierealna była cena: 108 000 dolarów. Prototyp zaprezentowano w 2005 r., a do 2014 r. powstało 19 egzemplarzy, z czego 10% posiadają członkowie zarządu Google. Znaczny sukces.

REVA/G-Wiz:

Indyjski mikrosamochód elektryczny produkowany w Bangalore, a eksportowany do Europy w latach 2001-2012. Wielokrotnie modyfikowany – zmieniano akumulatory z ołowiowych na litowo-jonowe, wzmacniano konstrukcję aby podnieść bezpieczeństwo, a przy okazji cały czas zachowywano niską cenę. W Europie pojazd kwalifikował się jako czterokołowiec, więc nie musiał przechodzić testów zderzeniowych.

Choć prowadzący „Top Geara” nazywali REVA/G-Wiza „najgorszym samochodem na świecie”, w rzeczywistości sprzedawał się nieźle, jak na niezależnego producenta wręcz na skalę masową: powstało 4600 sztuk.

Wszystkie te przedsięwzięcia łączy jedno: stosunkowo niedawno padły, ponieważ rynek na niezależne pojazdy elektryczne właściwie nie istnieje.

Klienci ufają wyłącznie produktom dużych korporacji, głównie ze względu na kwestię napraw gwarancyjnych. Ryzykantów, chcących zainwestować własne pieniądze w samochód nieznanej firmy, jest naprawdę niewielu. W przypadku Polski będzie ich już liczba znikoma, głównie z uwagi na brak infrastruktury dla pojazdów elektrycznych. Chyba że rząd nakaże wszelkim służbom państwowym i samorządowym przymusową przesiadkę na „polski samochód elektryczny”, tyle że wówczas jego sprzedaż będzie przekładaniem z jednej kieszeni do drugiej.

I żeby nie było, że wszystko krytykuję: pomysł elektryfikacji polskiego parku maszynowego uważam za bardzo dobry, ponieważ samochodem elektrycznym naprawdę przyjemnie się jeździ.

Jednak zabieranie się do tego w taki sposób, jaki widzimy, jest kompletną pomyłką wynikającą z dyletanctwa władzy, a ekscytowanie się jego potencjalnym wyglądem na tym etapie świadczy o zupełnym niezrozumieniu tematyki.

Jeśli polski samochód elektryczny miałby realnie powstać, na początku musi mieć markę – i to markę, którą ludzie będą z początku przynajmniej rozpoznawać, a w końcu zechcą kupić. Nie będę tutaj szczegółowo opisywał przypadku polskiego supersamochodu Arrinera, ale przynajmniej rzeczywiście stworzono tu markę, którą ludzie znają.

Na koniec proponuję zadać sobie pytanie: przypuśćmy, że chcesz kupić samochód elektryczny. Czy pójdziesz do salonu sprzedaży marki produkującej samochody od 80 lat, czy do państwowego sklepu z samochodami, tylko dlatego że jest polski? Jeśli twierdzisz, że wybierzesz opcję drugą, jest duża szansa że oszukujesz sam siebie.



Niezależne samochody elektryczne

Czy każdy może zostać programistą?

0
0

Rynek pracy dla programistów wciąż jest w naszym kraju bardzo chłonny. Z drugiej strony przy tworzeniu oprogramowania znajdzie się miejsce dla wielu osób z odpowiednimi predyspozycjami - tak naprawdę wykształcenie kierunkowe nie ma tu pierwszorzędnego znaczenia. Sam spotkałem się w pracy zawodowej z wieloma doskonałymi programistami, którzy nie ukończyli informatyki, ani nawet kierunku ścisłego. Całą swoją wiedzę zdobyli praktyką, odpowiednimi kursami i certyfikatami zawodowymi.

Kariera programisty może być kusząca. Nic więc dziwnego, że na rynku pojawiają się kursy, mające ułatwić zmianę swojej specjalności. Kursy te przyjęły formę tzw. bootcampów - bardzo intensywnych i stosunkowo krótki (ok. dwóch miesięcy) kursów mających wykształcić początkującego adepta sztuki programowania.

Pomysł ten przyszedł ze Stanów Zjednoczonych, gdzie w 2012 r. stworzono tzw. Dev Bootcamp, 19-tygodniowy kurs programowania. Według pomysłodawców, 95 proc. absolwentów kursu znajduje pracę w branży. Może jednak gra jest warta świeczki? Jak mówią statystyki, przeciętny uczestnik bootcampu w Stanach to 30-latek, z ok. 7-letnim stażem pracy, mający przynajmniej licencjat i nigdy niepracujący wcześniej jako programista. Nie znalazłem jeszcze statystyk z Polski.

Jak wiadomo, każdy może biegać, ale mało kto zostaje maratończykiem. Może z programowaniem jest podobnie?

Czy każdy się nadaje na programistę? Czy kilka tygodni wystarczy, aby zdobyć wymarzoną pracę? A może wystarczy samozaparcie i samodzielne poszukiwanie wiedzy w Internecie? Przyznam, że jako programista, byłem sceptyczny. Ale w gruncie rzeczy prawie nic o bootcampach nie wiedziałem.

Aby więc dowiedzieć się więcej, postanowiłem spytać o to wszystko Jakuba Koperwasa, założyciela i prezesa firmy szkoleniowo doradczej Sages, która organizuje w Polsce własne bootcampy o nazwie Kodołamacz. Bootcampy firmy Sages dzielą się na trzy rodzaje:

  • frontend - programista technologii webowych klienckich,
  • fullstack - umiejętność tworzenia aplikacji „end-to-end” całościowo od backendu (serwera) do frontendu (środowiska klienckiego),
  • data scientist - umiejętność analizy danych,  przydatna w badaniach statystycznych, rynkowych, big data.

Jakub to prawdziwy pasjonat edukowania: jako trener IT przeprowadził osobiście około stu szkoleń  specjalistycznych, koordynował merytorycznie wiele złożonych projektów edukacyjnych, a dodatkowo wykłada w Instytucie Informatyki Politechniki Warszawskiej.

Hubert Taler, Spider’s Web: Jakubie, moje pierwsze pytanie nie mogło wyglądać inaczej: ja skończyłem kierunkowe studia, zanim zostałem programistą, więc zastanawiam się, czym się różni bootcamp od studiów?

 Jakub Koperwas, Kodołamacz: Studia mają na celu wykształcenie inżyniera, czyli osoby, która zaraz po studiach będzie w stanie wejść do pracy i w zasadzie samodzielnie rozwiązać dowolny problem inżynierski. Zebrać wymagania, zrobić projekt/architekturę  systemu, dobrać technologie, zaimplementować projekt wraz z testami. Inżynier będzie nie tylko potrafił zrobić aplikację biznesową, ale będzie rozumiał wszelkie aspekty skorelowane z programowaniem, będzie znał wiele języków programowania, rozumiał, jak działa system operacyjny "w środku" , jak rozpraszać obliczenia, jak działa siec komputerowa i jak ją programować.

Niestety to wszystko kosztuje czas: studia to zwykle co najmniej osiem semestrów. Po czterech latach otrzymujemy człowieka wszechstronnie wykształconego, ale niekoniecznie znającego najnowsze technologie, których czas życia jest często krótszy niż czas trwania studiów. Taki absolwent zaczyna więc od zorientowania się w tym, co obecnie na rynku jest potrzebne i używane. Jego pierwsza praca niekoniecznie musi być bardzo kreatywna - prawdopodobnie nikt nie powierzy mu np. tworzenia architektury systemu tuż po studiach.

W przypadku absolwenta bootcampu mamy sytuację odwrotną: najpierw nauczmy podstaw, ale w oparciu o te technologie, które są używane na rynku. Dajemy ludziom umiejętności, aby mogli realizować te zadania, które będą od nich oczekiwane na początku kariery. Ale dodatkowo nauczmy ich pracować z narzędziami pracy zespołowej, zwracać uwagę na jakość kodu itp.

Taki kursant może zacząć pracę, a pracując będzie się uczył, z czasem realizował coraz trudniejsze zadania i prędzej czy później  - jeśli będzie miał odpowiednie chęci do pracy nad sobą - dojdzie również do szerokiego spojrzenia jakie ma inżynier. Bootcamp to rodzaj przysposobienia do zawodu lub możliwość zmiany zawodu w krótkim czasie.

Co z wiedzą około-programistyczną? Chyba nie sposób w ciągu tak krótkiego czasu poznać np. zasady projektowania czy normalizacji baz danych - czyli typowe zadanie, które musi wykonać samodzielny programista oprócz kodowania?

Nie, takich zagadnień uczestnicy nie będą znali. Bootcamp rozumiemy jako minimum potrzebne do startu jako stażysta czy junior developer, a nie do stanowiska projektant/programista. Oczywiście nie jest to prawda dla każdej z firm - a zwłaszcza dla firm o małych prężnych zespołach. Niemniej w wielu firmach na projekt systemu ma wpływ niewielu programistów – jedynie ci pełniący rolę leaderów. Pozostali zaś bardziej skupiają się na realizacji funkcjonalności, wśród nich bywają też oczywiście trudniejsze zadania. Uważamy za kluczowe dla dalszej edukacji, by bootcampowicz podjął się co najmniej stażu - możliwie szybko od zakończenia kursu.

Ludzie nie są tacy sami - jak radzicie sobie z sytuacją kogoś odstającego mocno w grupie na minus? Co mówicie komuś, kto widocznie nie ma jednak talentu do programowania?

Staramy się minimalizować ryzyko, że do takiej sytuacji w ogóle dojdzie. Robimy to poprzez ostrą rekrutację, na której patrzymy nie tylko na predyspozycje, ale także staramy się ocenić poziom determinacji. Predyspozycje dość łatwo ocenić - gorzej z determinacją. Rekrutacje są ustne i przypominają niekiedy sceny z reality-show. Osoba rekrutująca pyta np. o obecną organizację czasu kursanta, o jego zobowiązania zawodowe, o to, czy będzie dojeżdżał, czy mieszka na miejscu itp. Niekiedy pada trudne pytanie "a kiedy ty właściwie znajdziesz czas, żeby jeszcze ćwiczyć potem w domu."

Oczywiście błędy przy rekrutacji zdarzają się zawsze - zdarza się, że uczestnik przejdzie przez sito, a jednak nie da rady, bo okazuje się, że nie sprawia mu to przyjemności albo przychodzenie na dodatkowe treningi np. w niedziele to już coś, co przekracza jego siły...

Jaka jest demografia waszych uczestników (przekrój płci, wieku, wykształcenia)?

30 proc. kandydatów stanowią kobiety, 70 proc. zaś mężczyźni. Z kolei wśród uczestników proporcje wynoszą 20 i 80 proc. Oto kilka dodatkowych statystyk:

Rodzaj wykształcenia uczestnika

 

Obecny zawód uczestnika

Co składa się na podstawy i co trzeba umieć, żeby zacząć?

Nie da się tego jednolicie potraktować - są tutaj różne trudności i wymagania.

Najtrudniejszy jest Data Science - trzeba umieć już programować, znać podstawy statystyki itp. – jest to ścieżka typowa na przekwalifikowanie. Ponadto problemy, jakie rozwiązują specjaliści data science, są koncepcyjnie trudne, więc spora doza logicznego myślenia i rozwiązywania
trudnych problemów.

Z kolei w przypadku frontend programowanie sprowadza się do programowania interfejsu użytkownika, tu trzeba mieć zacięcie również w stronę ergonomii, estetyki, UX. Brak więc wymagań wstępnych poza predyspozycjami.

Fullstack to coś pomiędzy, dobrze umieć już programować wcześniej, choć dajemy tu opcję pre-bootcampu, żeby uzupełnić te luki, jest tu trochę frontentu, trochę backendu - ale nacisk jest tu na umiejętność dostarczania funkcjonalności end to end niż bycia mistrzem ergonomii.

Wszędzie natomiast konieczna jest znajomość języka angielskiego i umiejętność szybkiego czytania w internecie.

Praca w zespole, zarządzanie zadaniami, zarządzanie kodem źródłowym, systemy kontroli wersji - czy to również wchodzi w skład programu bootcamp?

Tak - systemy kontroli wersji, automatyzacja budowania, testy jednostkowe, ciągła integracja itp. Staramy się przybliżyć maksymalnie to, co robimy na zajęciach do tego, co będzie potrzebne później w pracy. Zarządzanie zadaniami trochę mniej i w zależności od bootcampu. Na bootcampach typowo programistycznych w programie jest realizacja wspólnego projektu, więc elementy te mogą się pojawić w pewnym zakresie.

Jak wygląda typowy pierwszy dzień bootcampu i typowy ostatni?

Bootcamp to ciężka praca od pierwszego dnia. Ten dzień zasadniczo nie różni się od pozostałych – od początku ma formułę warsztatu. Jest to możliwe, ponieważ uczestnicy otrzymują materiał do zapoznania się jeszcze przed pierwszymi zajęciami, więc pierwszy krok jest już wykonany. Zakres zależy od bootcampu, ale na każdym pierwszego dnia zakładane jest konto na Githubie.

Uruchamiamy też dla grupy kanał na Slacku– będzie to podstawowy komunikator zarówno w kwestiach merytorycznych, ale też dzielenia się materiałami dodatkowymi i nie bez znaczenia jest wymiar integracji grupy.

Ostatni dzień z kolei to prezentacja projektów, w przypadku bootcampów programistycznych jest to zwieńczenie hackathonu zamykającego prace nad projektami. Nie jest to jednak koniec samego szkolenia.

Na zakończenie przewidziany jest dodatkowy moduł prowadzony przez specjalistę ds. rekrutacji. W ramach tych spotkań uczestnicy dopracowują swoje portfolio zawodowe oraz przygotowują się do rozmów kwalifikacyjnych.

Ciągłość kontaktu utrzymujemy także po zakończonym bootcampie korzystając nadal ze slacka.

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję również.

***

Jak widać, nie wygląda to tak, że bootcamp zrobi z człowieka zupełnie nietechnicznego lub niezainteresowanego dotąd IT od razu programistę. Cudownych metod jednak nie ma - a każda szybka ścieżka nauki jest okupiona pracą po stronie zarówno instruktora jak i studenta.

Czytaj również: Zawstydza nauczycieli. Za darmo uczy dzieci programowania – rozmawiamy z superm…, sorry, z MacKozerem



Czy każdy może zostać programistą?

Oto 11 najlepszych nowości w iOS 11

0
0

Beta iOS 11 w końcu jest dostępna dla wszystkich, ale... nie każdy powinien ją instalować na tak wczesnym etapie. Postanowiłem jednak zaryzykować i z dziesiątek nowych opcji wybrać te, które najbardziej przypadły mi do gustu. 

Oczywiście trudno byłoby mi dokonać takiej selekcji, gdybym z iOS 11 korzystał od momentu udostępnienia go w publicznej wersji beta. Na szczęście już wcześniej miałem możliwość zainstalować deweloperskie, pierwsze wydanie na iPadzie i poznać większość zmian, a także wyrobić sobie na ich temat zdanie.

To co, co najfajniejszego wprowadza iOS 11 na iPhonie?

1. Tryb "Nie przeszkadzać" w trakcie jazdy.

Unikam jak mogę korzystania w jakikolwiek sposób z telefonu w trakcie prowadzenia samochodu, a tych, którzy robią inaczej, uważam za gorszy, godny pogardy podgatunek. Tyle tylko, że burczący i pikający w czasie jazdy telefon po prostu irytuje i strasznie kusi, żeby jednak na niego zerknąć, bo może to jednak coś ważnego?

Aktywacja trybu "Nie przeszkadzać" podczas jazdy rozwiązuje w dużej mierze ten problem. Przy czym nie jest tak, że uruchamia się on zawsze, kiedy poruszamy się nieco szybciej. Wśród opcji jest automatyczna aktywacja po połączeniu z zestawem głośnomówiącym. Nie macie takiego w samochodzie? To sobie dokupcie.

2. Nowy App Store.

Nie jestem pewien, czy stary App Store był brzydki, czy po prostu się opatrzył. W każdym razie jego nową odsłonę przegląda się o wiele przyjemniej.

3. Edycja zrzutów ekranu.

Do tej pory, żeby wysłać komuś fragment zrzutu z naszego ekranu, musieliśmy najpierw wykonać zrzut, potem przejść do aplikacji Zdjęcia, wybrać edycję i np. wyciąć wybrany fragment. Teraz po wykonaniu zrzutu w dolnym lewym rogu wyświetla się jego miniaturka. Klikamy i od razu, bez dalszego przeklikiwania, możemy go edytować.

4. Centrum sterowania z możliwością personalizacji.

Nie zrozummy się źle - nowe centrum sterowania jest absolutnie przepaskudne. Ale w końcu można przynajmniej w jakimś stopniu wpłynąć na to, jakie skróty wyświetlą się po jego rozwinięciu. Choć im częściej je rozwijam i więcej na nie patrzeć, tym większą mam ochotę na zmianę platformy. Fuj.

5. Lepsze zarządzanie pamięcią.

Oczywiście w rozumieniu przestrzeni dyskowej na aplikacje, multimedia i podobne. Szczególnie ułatwia to życie z iPhone'em o pojemności 16 GB (tak, ciągle są takie na rynku i jakoś trzeba sobie z nimi radzić). Co dokładnie możemy zrobić? Kasować stare rozmowy z załącznikami, archiwizować rozmowy z iMessage w chmurze, zamiast w pamięci telefonu, czy kasować nieużywane ostatnio aplikacje. Przy czym ich dane mogą być zachowane - ot, gdybyśmy chcieli kiedyś ponownie wrócić do aplikacji.

6. Nowe Notatki.

Jestem na tyle nie-poweruserem, że z wygody i lenistwa korzystam z systemowej aplikacji do robienia notatek. I w końcu nabrały one znacznie więcej sensu, chociażby dzięki możliwości przypinania tych najważniejszych na szczyt listy. Do tej pory sortowane były według daty utworzenia.

7. Edycja Live Photos.

Możliwość dodawania rozbudowanych efektów do animowanych zdjęć od Apple jest wprawdzie godna uwagi, ale dla mnie zupełnie nieprzydatna. Przydaje się natomiast dużo bardziej opcja wyboru tego, która z zarejestrowanych klatek będzie tą właściwą. Trochę tak, jakbyśmy mieli możliwość drugi raz uchwycić daną scenę, tyle że lepiej.

8. Dostęp do haseł z pęku kluczy.

Nie pamiętam większości moich haseł - robi to za mnie rozwiązanie od Apple i wywiązuje się z tego świetnie. O ile tylko nie muszę zalogować się nagle na innym komputerze, mając przy sobie tylko smartfona. Do tej pory, mimo że iPhone te hasła znał, nie mógł mi ich podać. Teraz wystarczy zalogować się za pomocą TouchID i już - hasła do wszystkich witryn mam na wyciągnięcie ręki.

9. Synchronizacja iMessage.

To do iOS 11 wyglądało raczej słabo - szczególnie jeśli ktoś miał kilka sprzętów od Apple. Nie mówię już nawet o niewygodzie - to było po prostu brzydkie. Teraz wystarczy zaznaczyć jedną opcję, żeby mieć pewność, że na wszystkich naszych sprzętach będziemy mieć dokładnie te same dane. Choć muszę zaznaczyć, że synchronizacja iMessage działa u mnie aktualnie... nieszczególnie, wysypując się na jakimś błędzie i zapętlając. Cóż, uroki bety (na iPadzie działało).

10. Możliwość szybkiego wyłączania transmisji danych.

Zawsze uważałem, że dostęp do takich opcji w dzisiejszych czasach jest zupełnie bez sensu. Wyjazd do Szwajcarii na kilka dni zmienił jednak moje podejście do tego tematu - teraz cieszę się, że odpowiednia ikona w iOS 11 jest dostępna bezpośrednio z Centrum sterowania.

11. Możliwość nagrywania wideo z ekranu.

Z tej funkcji jestem akurat zadowolony... w połowie. Jest to bowiem świetny sposób nie tylko na to, żeby komuś pokazać nową aplikację czy funkcję, ale i na to, żeby... komuś wytłumaczyć jak coś zrobić. I wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko zapis wideo pokazywał punkty dotknięcia ekranu, żeby osoba, która otrzymuje taką instrukcję wideo nie musiała się domyślać, w co trzeba kliknąć...

A ogólnie jak wrażenia?

Cóż, nie jestem w stanie napisać, żeby iOS 11 miał szansę w jakikolwiek sposób zmienić to, jak korzystam z telefonu. To wszystko - przynajmniej to, co widać z wierzchu - to tylko drobne zmiany, które poprawią komfort użytkowania, ale nie wprowadzą żadnej rewolucji.

Przy czym są to nowości, do których bardzo łatwo się przyzwyczaić - kiedy tylko wrócę do iOS 10 (a zrobię to, tak na wszelki wypadek) - prawdopodobnie od razu zatęsknię za wszystkimi zmianami. Pozostaje więc czekać do premiery finalnej wersji i... może po cichu liczyć na to, że Apple jednak wycofa się z nowego Centrum sterowania?



Oto 11 najlepszych nowości w iOS 11

Nie musicie czytać

500+ w wykonaniu Huawei. Honor 9 jest w Polsce o 500 zł droższy niż w Niemczech

0
0

Honor 9

Smartfon Honor 9 jest w Polsce znacznie droższy, niż w krajach zachodniej Europy. Dowiedziałem się, z czego wynika ta sytuacja i czy w najbliższej przyszłości może ulec zmianie.

Dzisiaj miała miejsca premiera smartfonu Honor 9, który w wielkim skrócie można określić jako tańszą wersję sztandarowego modelu Huawei P10. Kosztuje tylko 449 euro, podczas gdy za porównywalnego Huaweia P10 trzeba zapłacić 649 euro. Różnica jest widoczna gołym okiem.

Cena Huawei P10 wynosi w Polsce praktycznie tyle samo, co w krajach Europy Zachodniej. Niestety, w przypadku smartfonów Honor sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Zeszłoroczny Honor 8 kosztował za naszą zachodnią granicą 399 euro, zaś u nas 1999 zł. Z kolei za wycenionego na 449 euro (ok. 1900 zł) Honora 9, w Polsce trzeba zapłacić 2199 zł.

Skąd tak duża różnica w cenie?

Spytałem o taki stan rzeczy prezesa Wang Yanmina, który odpowiada w Huawei m.in. za rynek polski. Powiedział dla Spider's Web, że obecna sytuacja zależy od wielu czynników, z których najbardziej istotnym wydaje się sposób dystrybucji sprzętów.

Na zachodzie smartfony Honor są sprzedawane przede wszystkim przez Internet, co ogranicza wiele kosztów. Polacy z kolei są przywiązani do tradycyjnej metody robienia zakupów. Z tego powodu Huawei najwięcej smartfonów Honor sprzedaje w sklepach wielkopowierzchniowych należących do popularnych sieci, takich jak RTV Euro AGD, Media Markt oraz Saturn. Sprzedaż taka generuje znacznie większe koszty,  które przekładają się na znacznie wyższą cenę końcową urządzeń.

To zła wiadomość dla polskich klientów

Osoby zainteresowane kupnem Honora 9, powinny nabyć go w zagranicznym sklepie internetowym, a nie w polskiej dystrybucji. Dodatkowo w sklepie VMall.eu obecnie trwa bardzo ciekawa promocja. Pozwala ona na kupienie smartfonu Honor 9 za 429 euro, otrzymanie opaski sportowej Honor Band 3 oraz zwrócenie 30 euro na konto. Oznacza to, że Niemcy za smartfon z zestawem akcesoriów będą musieli zapłacić 399 euro, niecałe 1700 zł. O 500 zł mniej niż w Polsce za samo urządzenie.

Warto rozważyć tę opcję, ponieważ nie powoduje ona żadnych konsekwencji. Co prawda smartfon musi być serwisowany na terenie Niemiec, ale wysłanie paczki do zachodniego sąsiada nie jest obecnie jakimkolwiek problemem. Dodatkowo od telefonu kupionego na terenie Unii Europejskiej też można odliczyć podatek, co może być szczególnie atrakcyjną opcją dla przedsiębiorców. Po takim zabiegu Honor 9 nie będzie już tani jak barszcz. On będzie od tego barszczu zdecydowanie tańszy.

Czytaj również: Honor 9 i Huawei P10 - czym się różnią?



500+ w wykonaniu Huawei. Honor 9 jest w Polsce o 500 zł droższy niż w Niemczech

WD My Passport SSD przez ostatnie tygodnie nie opuszczał mojej torby

0
0

Chyba się starzeję. Skoro bardziej, niż za nowym smartfonem rozglądam się za dobrym magazynem danych, to coś musi być na rzeczy.

Jeszcze kilka lat temu nie przykładałem większej wagi do tego, w jaki sposób przechowuję pliki. Trochę danych tu, trochę tam, jakiś pseudo-backup w darmowej chmurze i to tylko dla dokumentów pokroju pracy licencjackiej, co by nie trzeba było jej pisać od nowa, jeśli plik się gdzieś zapodzieje.

Przewińmy kilka lat do przodu i sytuacja zmieniła się diametralnie. Darmowa chmura nie wchodzi w grę. Backup rzecz święta. Ba, nawet NAS-a sobie kupiłem, a najważniejsze pliki trzymam zawsze w co najmniej trzech miejscach. Zdjęcia to nawet w czterech, bo na wszelki wypadek nie usuwam ich z karty pamięci, dopóki nie zostaną obrobione i oddane klientowi.

Można patrzeć na to zachowanie jak na obsesję paranoika, ale każdy profesjonalista wam powie, że bez backupu nie ma życia. I to całkiem dosłownie, bo kiedy utrata pliku może się równać utracie wynagrodzenia, człowiek zaczyna dbać o każdy przechowywany bajt.

Znalazłem już rozwiązania do domu – NAS i dodatkowy dysk HDD + chmura. Znalazłem rozwiązanie w podróż – odporny na działanie żywiołów, pojemny dysk HDD, który stanowi użyteczną kopię zapasową, ale ze względu na powolne działanie nie nadaje się do pracy.

Tutaj do akcji wkracza WD My Passport SSD.

Przez kilka ostatnich tygodni testowałem najnowszy przenośny magazyn danych od Western Digital i wiem, że taki gadżet powinien znaleźć się w torbie każdego pracującego profesjonalisty.

O tym, jak można wykorzystać zewnętrzny dysk SSD pisałem już w osobnym artykule – zainteresowanych odsyłam do poprzedniego tekstu.

A co wyróżnia WD My Passport SSD?

Przede wszystkim – jest malutki.

Mierząc ledwie 90 x 45 x 10 mm możemy go nawet schować w kieszeni spodni i zapomnieć, że tam jest. W czasie testów rezydował na stałe w mojej torbie na ramię, skąd wyciągałem go tylko na czas pracy. W przeciwieństwie do dysku HDD, który zazwyczaj noszę, WD My Passport SSD był w tej torbie nieodczuwalny.

[caption id="attachment_574283" align="aligncenter" width="2000"] Smartfon dla skali.[/caption]

Po drugie – jest elegancki.

Stylizowana na aluminium czarno-srebrna obudowa prezentuje się naprawdę stylowo i wpisuje się w nową linię wizualną produktów WD. Może to i drobiazg, ale miło jest, siedząc w kawiarni, położyć na stole taką elegancką kosteczkę, zamiast klockowatego, tanio wyglądającego dysku twardego.

Tutaj jednak drobna uwaga – chociaż WD My Passport Wireless prezentuje się bardzo ładnie, to szary plastik niezwykle łatwo się palcuje i niezwykle trudno owe odciski palców wyczyścić. Po kilku tygodniach użytkowania jest to praktycznie niemożliwe.

Po trzecie – jest wytrzymały.

Ok, lepiej nie wrzucać go do wody, ale WD deklaruje, że My Passport SSD przeżyje upadek z wysokości do 2 metrów. Także przypadkowe strącenie go ze stołu nie ma prawa skończyć się utratą ważnych dla nas plików.

Po czwarte – jest bezpieczny.

Podobnie jak z każdym dyskiem WD tak i z My Passport SSD dostajemy oprogramowanie firmy do robienia kopii zapasowej, zarządzania zawartością i szyfrowania danych.

U większości producentów są to śmieci, których od razu się z dysku pozbywam, ale WD robi te narzędzia na tyle dobrze, że chce się z nich korzystać na co dzień.

[gallery link="file" columns="2" ids="574399,574398"]

My Passport SSD naturalnie możemy wykorzystać nie tylko do backupu plików, ale też jako dysk odzyskiwania w Windowsie 10 lub Time Machine na macOS.

Po piąte – działa ze wszystkimi urządzeniami, które posiadam. I robi to bardzo szybko.

WD My Passport SSD łączy się z urządzeniami poprzez port USB-C 3.1 z prędkością sięgającą 515 mb/s. To znaczy, że mogę komfortowo pracować na przechowywanych w nim plikach, bez konieczności kopiowania ich na dysk urządzenia, co przydaje mi się szczególnie montując dysk w mobilnym komputerze, gdzie mam tylko 128 GB pamięci na dane.

W zestawie dostajemy przewód USB-C – USB-C oraz przejściówkę na USB-A, bardzo sprytną zresztą, z plastikowym zaczepem, który uniemożliwia przypadkowe rozłącznie się przewodu w trakcie korzystania.

[caption id="attachment_574286" align="aligncenter" width="2000"] Wystarczy złączyć przejściówkę z przewodem i na pewno nie puści w trakcie korzystania.[/caption]

Choć producent jako kompatybilne wskazuje tylko systemu Windows i macOS, WD My Passport SSD bez problemu działa też ze smartfonami z Androidem. Nie raz i nie dwa podłączałem go do mojej Xperii XZ Premium, by zgrać na niego dane, lub skorzystać z pliku, który był na nim zapisany. Za każdym razem dysk spisywał się bez zarzutu.

Cena też nie odstrasza.

WD My Passport SSD dopiero trafi do polskiej dystrybucji, więc nie znamy jeszcze oficjalnych cen dla naszego kraju, ale w globalnej dystrybucji kosztuje bardzo rozsądne pieniądze.

Testowany przeze mnie wariant 256 GB sprzedawany jest zagranicą za kwotę 100 dol. Wersja 512 to już wydatek rzędu 200 dol., zaś największy, terabajtowy egzemplarz kosztuje 400 dol.

To bardzo rozsądne pieniądze względem tego, co można zrobić z przenośnym SSD. Konkurencja za swoje rozwiązania życzy sobie albo równie wiele, albo jeszcze więcej.

Nie wiem jeszcze, czy kupię WD My Passport SSD.

WD My Passport SSD ma bez wątpienia wiele zalet i jest prawdopodobnie najlepszym sprzętem tego typu, jaki do tej pory wpadł w moje ręce. Świetnie wykonany, niezawodny, z USB-C… - nie jest jednak sprzętem bez wad.

Przed zakupem powstrzymują mnie tak naprawdę dwie rzeczy: brak wodoodporności i brudząca się obudowa. Zaczynając od tego drugiego – co z tego, że konstrukcja jest elegancka, skoro po kilku tygodniach sprawia wrażenie wiecznie utytłanej smarem? Naprawdę, im mniej urządzeń muszę codziennie przecierać szmatką, tym lepiej.

A wodoodporność przydatna jest nie dlatego, że często biegam z dyskiem SSD na deszczu, ale dlatego, że „nieprzemakalne” torby często lubią jednak przemoknąć. Zdarzyło mi się już raz w ten sposób zniszczyć magazyn danych i wolałbym nie powtórzyć tego doświadczenia.

To jednak bardzo indywidualne, subiektywne zarzuty. Jeżeli dla was nie stanowią one przeszkody, to WD My Passport SSD zdecydowanie wart jest zakupu.

Korzystanie z przenośnego dysku SSD naprawdę potrafi zmienić styl pracy. Na lepsze.



WD My Passport SSD przez ostatnie tygodnie nie opuszczał mojej torby

Stworzyłem sieć w 10 minut. Cisco Meraki to „Apple od zarządzania sieciami”

0
0

Moja wiedza na temat zarządzania, tworzenia oraz administrowania sieciami ogranicza się do znajomości numeru telefonu administratora. Dlatego nie chciałem uwierzyć, że „zrobię sobie sieć” w ciągu kilku chwil, korzystając z usługi Cisco Meraki. Chociaż ostrzegałem o braku przygotowania, producenci rozwiązań do zarządzania w chmurze byli zadziwiająco pewni swego.

Cisco Meraki to grupa, która powstała w wyniku przejęcia studenckiego projektu Meraki przez sieciowego giganta Cisco. Meraki zdobyło sławę dzięki eliminacji konieczności kupna drogich urządzeń fizycznych do zarządzania i monitorowania sieci. Tam gdzie to możliwe, zastąpiono je internetowymi narzędziami tworzącymi spójną, łatwą w obsłudze chmurę dostępną z każdego miejsca na Ziemi. Meraki cieszyło się uznaniem w lokalnych biznesach, małych i średnich przedsiębiorstwach, a także placówkach publicznych takich jak szkoły i szpitale.

Cisco widziało wielki potencjał w chmurze, kupując Meraki za gigantyczne 1,2 miliarda dolarów. Dzięki doświadczonemu, rozbudowanemu zapleczu Cisco, grupa mogła otworzyć się na wielki biznes działający w Stanach Zjednoczonych oraz Europie. Firma nalazła czołowych klientów również w Polsce. Z usług Cisco Meraki korzysta u nas między innymi Rossmann, zasilając w sprzęt i technologię tej firmy w około 1500 placówek, a także oddzielne centrum technologiczne.

O ile Rossmann posiada wyspecjalizowane zaplecze, sam nie mam pojęcia o zarządzaniu siecią. W Cisco Meraki byli jednak pewni, że poradzę sobie bez problemu.

Zdumiała mnie ta wiara w umiejętności blogera piszącego o grach wideo, który nie ma nic wspólnego z IT oraz administrowaniem sieciami. Jednym z moich największych sukcesów z tego obszaru jest zmiana NAT z zamkniętego na otwarty, a także ręczna modyfikacja ustawień DNS zapisanych w konsoli. Niestety, nie żartuję. Jeżeli chodzi o maski podsieci, przełączniki, SSID, DHCP, VPN, MDM, NAC i inne złowieszczo brzmiące skróty, to wstyd się przyznawać, ale jestem jak dziecko we mgle.

Zacząłem rozumieć o co chodzi z tą pewnością swego pracowników Cisco Meraki, gdy przyszła do mnie paczka z punktem dostępowym, wielofunkcyjną zaporą sieciową oraz kamerą. Modele Access Point MR33, Unified Threat Management MX64 oraz MV21 są rozwiązaniami dla małego biznesu, stworzonymi i zoptymalizowanymi z myślą o grupie do 50 jednoczesnych użytkowników. To najtańsze urządzenia Cisco Meraki, ale w przypadku tej firmy nie oznacza to, że komukolwiek przyszła do głowy oszczędność na jakości.

[gallery link="file" ids="573699,573689,573690"]

Urządzenia robią bardzo dobre pierwsze wrażenie, a potem… tak naprawdę zapomina się o ich istnieniu.

W tytule nazwałem Cisco Meraki „Applem wśród zarządzania sieciami”. Chociaż tyczyło się to prostoty obsługi i natychmiastowego działania zaraz po wyjęciu z pudełka, otwierając opakowania ma się wrażenie obcowania z produktem klasy premium. Dopracowanym, minimalistycznym, nowoczesnym… to tylko detale, które nie będą interesowały żadnego poważnego administratora. Jednak dla osoby mojego pokroju, która miała do czynienia z masą elektronicznego sprzętu, takie wydanie robi wrażenie. Sugeruje, że ma się do czynienia z porządnym produktem. Nie wiem, czy urządzenia do zarządzania sieciami można nazwać „seksi”, ale jeżeli tak, to AC MR33 i UTM MX64 właśnie takie są.

Zdziwił mnie tylko brak instrukcji, która tłumaczyłaby „jak postawić sieć w 73 prostych krokach”. Nieobecność takiego poradnika to nie przypadek. Cisco Meraki jest dumne z tego, że każdy ich sprzęt działa w oparciu o filozofię plug and play. Oznacza to, że nie potrzebujesz żadnych sterowników ani zewnętrznego oprogramowania. Nie trzeba przechodzić przez procesy pierwszego uruchomienia ani wstępnej konfiguracji. Czy to kamera, punkt dostępowy czy wielofunkcyjna zapora, każde z urządzeń zostało skonfigurowane i dodane do mojej sieci automatycznie, zaraz po podpięciu do Internetu.

Podłączasz sprzęt do zasilania, wpinasz kabel sieciowy RJ-45 i to tyle. Urządzenia Cisco Meraki od razu wiedzą, do kogo należą i w skład której sieci wchodzą. Punkty dostępowe, zapory i kamery ściągają dane z chmury, dokonując automatycznej konfiguracji oraz samodzielnie pobierają ustawienia i parametry z jakimi mają działać. Ingerencja administratora ogranicza się do założenia konta na platformie Cisco Meraki, a następnie stworzenia swojej sieci w centum zarządzania - tak zwanym Dashboardzie.

Postawienie sieci zajęło mi… 10 minut. Zacząłem od rejestracji konta i chyba właśnie to było najtrudniejsze.

Po utworzeniu konta założyłem sieć, za zajęło mi dwa kliki myszką. Następnie wpisałem kod z numerem swojego zamówienia, który dostałem w wiadomości mail. Po jego aktywacji chmura już wiedziała, jakie dokładnie urządzenia posiadam. Od tego momentu system czekał, aż fizyczne sprzęty zostaną podłączone do zasilania i dadzą znać, że zyskały dostęp do Internetu. Gdy kabel sieciowy i kabel zasilający znalazły się na swoich miejscach, punkt dostępowy, kamera i zapora natychmiast zostały odnalezione przez chmurę.

Jeszcze nim urządzenia zaczęły działać przystąpiłem do zabawy w administratora. W Dashboardzie ustaliłem hasło do punktu dostępowego. Dodałem adres witryny witającej użytkowników, a także wymusiłem na użytkownikach akceptację komunikatu powitalnego. Wpisałem kilka domen na czarną listę. Wybrałem okno czasowe automatycznej aktualizacji dla całej sieci. Stworzyłem listę sytuacji, w których dostaję natychmiastowe powiadomienia na maila i smartfona. Wybrałem nawet, czy diody LED na poszczególnych urządzeniach mają się świecić. Wszystko to bez jakiejkolwiek znajomości administrowania siecią.

Potem podłączyłem urządzenia do zasilania oraz Internetu i BAM - działa. Po prostu działa. Sprzęt Cisco Meraki pobrał najnowsze ustawienia z chmury, co od razu zauważyłem po zastosowaniu nowych zasad dotyczących diod LED. Sięgnąłem po smartfona, podłączyłem się do punktu dostępowego i proszę - wita mnie mój własny splash page. Jednocześnie z poziomu Dashboarda zobaczyłem tyle informacji o wykonywanych przez siebie działaniach, że aż uniosły mi się brwi. Czułem totalną, pełną kontrolę nad stworzonym przez siebie środowiskiem sieciowym.

Chociaż Cisco Meraki może być dumne z jakości swoich urządzeń, to chmura i Dashboard jest chlubnym sercem ich technologii.

Jak pisałem we wstępie - nie znam się na zarządzeniu sieciami. Mimo tego, w zaledwie 10 minut stworzyłem własne środowisko i edytowałem kilkanaście podstawowych opcji, podczas gdy urządzenia automatycznie przyłączyły się do sieci, skonfigurowały oraz pobrały aktualizację ustawień. Wszystko to trwało krócej niż instalacja niejednej gry na Steam. Jestem pod wrażeniem. Tak zwyczajnie. Po ludzku. Nie sądziłem, że administrowanie siecią może być łatwiejsze i bardziej przyjazne użytkownikowi niż działanie w obrębie samej sieci, na przykład „bawiąc się” ustawieniami routera.

Wygodne jest również to, że dostęp do Dashboarda mam w każdym miejscu na świecie. Oczywiście dostęp do panelu administratora mogę przypisać do konkretnej stacji roboczej. Chmura daje jednak tę przewagę, że potrafię zarządzać siecią nawet jadąc autobusem, ze smartfonem w ręku. Wiele operacji, które w starszych sieciach fizycznych wymagają przyjazdu na miejsce zdarzenia i ręcznej zabawy z urządzeniami, tutaj zastępuje klik myszką. Alert na smartfonie, sugestia działania, klik i gotowe - po problemie. Lwią część problematycznych sytuacji da się rozwiązać właśnie w ten sposób.

Zaletą chmury jest także jej skalowalność. Dzisiaj posiadam jedną kamerę, jeden punkt dostępowy oraz jedną zaporę. Jutro mogę mieć ich setki, rozsianych w różnych zakątach Polski. Nie będzie to żadnym problemem. Urządzenia same dodadzą się do sieci, same pobiorą wcześniej przetestowane ustawienia i same dokonają aktualizacji. U Rossmanna taka „generalna wymiana” sprzętu na standard Cisco Meraki zajęła… sześć tygodni. Mowa o ponad 1200 placówkach rozsianych na terytorium całej Polski. To bardzo dobry wynik.

Korzystając z technologii Cisco Meraki nabywa się czasową licencję się nie tylko sprzęt i chmurę, ale również wysokiej jakości pomoc techniczną.

Wsparcie tej firmy nie ogranicza się jedynie do gotowości pomocy przez 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Ekipa Meraki wykazuje się własną inicjatywą, pisząc do nowego użytkownika z zapytaniami, czy ten poradził sobie ze wszystkim, czy czegoś potrzebuje albo czy mogą w czymkolwiek pomóc. Kontakt ze Wsparciem jest niewymuszony, przyjazny i naturalny. Firma od początku chce zasiać w kliencie przeświadczenie, że ten zawsze ma ich pod ręką i są do jego pełnej dyspozycji. Działające w Polsce telekomy mogłyby wpadać do Cisco Meraki na szkolenia.

[gallery link="file" ids="573715,573704,573686"]

Trzeba jednak wiedzieć, że licencja na chmurę nie jest wieczna. Kupując produkty Cisco Meraki, nabywa się licencję na czas określony. Po jej wygaśnięciu należy ją odnowić. Inaczej chmura, stworzone w niej sieci oraz korzystające z tej sieci urządzenia przestaną działać. W zamian Cisco Meraki oferuje permanentną gwarancję na urządzenia w aktywnej licencji oraz bezpłatną wymianę wadliwego sprzętu do dwóch dni roboczych. Stawki takich licencji ustalane są na podstawie liczby zamawianego sprzętu, więc nie mogę podać wam jednego, uniwersalnego cennika. Średnio rok wsparcia dla urządzenia i chmury kosztuje 100 dolarów. Im dłuższa współpraca, tym niższa roczna cena.

Wysokiej jakości sprzęt, dostępna zewsząd chmura, przyjazny interfejs, łatwość obsługi, wielki stopień automatyzacji - to Cisco Meraki w skrócie.

Przez ostatnie tygodnie testowaliśmy moją błyskawicznie stworzoną sieć podczas pracy biurowej. Okazała się niezawodna. Do tego złapałem bakcyla i codziennie sprawdzałem nowe możliwości oferowane z poziomu Dashboarda. Zabawa w chmurze dawała mi po prostu frajdę. Reszta użytkowników zapomniała, że jakiekolwiek zmiany zostały wdrożone. Co chyba najlepiej świadczy o opisywanym sprzęcie. Polepszył się za to zasięg bezprzewodowy, docierając antenami tam, gdzie dawniej był problem ze stabilnym, solidnym połączeniem.

Żałuję tylko, że administrowanie siecią to tak obca mi materia i wycisnąłem zaledwie procent ze wszystkich możliwości sprzętu, jaki dostałem do testów. Aż szkoda będzie go odsyłać. Ostatni raz miałem ochotę barykadować się przed kurierem odbierającym paczkę podczas testów rewelacyjnego laptopa Alienware. Nie sądziłem, że tak odległy od moich pasji i zainteresowań sprzęt jak punkt dostępowy zrobi na mnie tak pozytywne wrażenie.

[gallery link="file" ids="573687,573678,573671"]

Nie jestem autorytetem. Nie jestem znawcą. Jednak z ręką na sercu polecałbym Cisco Meraki każdemu, kto potrzebuje własnej sieci. Znajomym biznesmenom oraz przedsiębiorcom. Posiadaczom sklepów, restauracji, przychodni oraz innych placówek małej i średniej wielkości. Z takim wsparciem technicznym, z taką łatwością obsługi i z tak czytelną kontrolą na Cisco Meraki mógłbym oprzeć własny biznes. No i spałbym spokojnie.

Na szczęście nie musicie ufać człowiekowi, który dopiero kilka dni temu odkrył, czym jest SAML SSO. Jeżeli prowadzicie własną firmę, zarządzacie publiczną placówką lub współtworzycie jakąś społeczność, sami możecie bezpłatnie przetestować Cisco Meraki. Firma jest tak pewna swoich rozwiązań, że wysyła pakiet produktów na 14-dniowy okres testowy, z możliwością jego przedłużenia.

Jeszcze ciekawsza wydaje się możliwość otrzymania bezpłatnego punktu dostępowego oraz 3-letnią licencję na chmurę Meraki. Cisco Polska rozdaje takie prezenty uczestnikom cyklicznie organizowanych przez nich Webinariów. Najbliższe zostały zaplanowane na 14 oraz 28 lipca. Wystarczy zarejestrować się przy użyciu danych firmy, a potem potwierdzić, że jest się zainteresowanym otrzymaniem takiego sprzętu - po jednym darmowym access poincie na własną firmę.



Stworzyłem sieć w 10 minut. Cisco Meraki to „Apple od zarządzania sieciami”

Nie, Torrenty.org nie wróciły. To tylko oszuści, którzy wyłudzają pieniądze

0
0

Nie, Torrenty.org nie wróciły. To tylko oszuści, którzy wyłudzają pieniądze

Serwis Torrenty.org oficjalnie został zamknięty w połowie 2016 r. Jednak po jego zniknięciu witryna o łudząco podobnym wyglądzie wraca jak bumerang. Jest to klon, który służy do wyłudzania pieniędzy od użytkowników.

Seriws Torrenty.org nie działa

Strona “Torrenty.org – Polski Katalog Torrentów” została zamknięta w czerwcu 2016 r. Wcześniej przez wiele tygodni borykała się z problemami technicznymi, po czym na krótko wracała do życia.

Jednak w ostatnim komunikacie, który zamieszczony został na nieistniejącym już koncie na Facebooku, administracja Torrentów.org definitywnie pożegnała się z użytkownikami oraz ostrzegła przed pojawiającymi się klonami, które nie miały zamiaru oferować dostępu do katalogu torrentów, a jedynie wyciągać pieniądze od osób, które skuszą się na płatną rejestrację:

Kochani, Torrenty.org już nie będzie. Jest to oficjalna wiadomość.

 

Nasz czas się już skończył. Dziękujemy za 11 lat! Wiele by pisać dlaczego, wam się wydaje że powrócić jest łatwo ale tak nie jest.

 

Jednocześnie informujemy że wszystkie strony poza Torrenty.org są fałszywe. Uważajcie na te strony, bo wyłudzają pieniądze!

iTorrenty.org, czyli kopia strony Torrenty.org

Po wpisaniu w wyszukiwarkę Google hasła “Torrenty.org”. Można trafić na dobrze wypozycjonowaną stronę, która do złudzenia przypomina stary katalog torrentów.

Tytuł “Torrenty.org - Polski Katalog Torrentów” sugeruje, że mamy do czynienia ze stroną dobrze znaną wielu polskim internautom.

Również opis strony jest podobny: “Najlepsza strona torrent, mp3, gry, filmy, divx, rmvb, dvd, inne”. Przypomnę, że prawdziwe Torrenty.org były dostępne w sieci z opisem: „Najlepsza strona torrent, mp3, divx, gry, filmy, rmvb, dvd, torent”. Czyli klon jest niemal identyczny do oryginału,

Jedyna różnica to adres URL, w którym dodano tylko jedną literkę: https://itorrenty.org/.

W ten sposób oszuści wabią użytkowników na swoją stronę, która... wygląda niemal identycznie jak oryginał:

Nie, Torrenty.org nie wróciły. To tylko oszuści, którzy wyłudzają pieniądze

Na czym polega oszustwo iTorrenty.org?

Podczas rejestracji użytkownik widzi, że musi wysłać płatnego SMS-a lub zapłacić przelewem 2,46 zł. Po kliknięciu w “zapłać przelewem” wyskakuje komunikat, że ta opcja jest aktualnie niedostępna. Pozostaje wysłać SMS-a za 2,46, prawda? Guzik prawda!

Premium SMS wysłany na numer 92055 kosztuje aż 24,60 zł.

Co najważniejsze nawet ta wyższa opłata nie gwarantuje dostępu do katalogu torrentów. Klon serwisu jest martwy, nie trafiają do niego nowe zasoby, czego użytkownik nie jest w stanie sprawdzić przed rejestracją.

Ktoś po prostu wykorzystuje znaną i rozpoznawalną markę Torrenty.org do wyłudzania pieniędzy od użutkowników.

Kto stoi za oszustwem?

Strona itorrenty.org to nie pierwszy klon serwisu Torrenty.org. W ubiegłym roku pisałem o niemal identycznym oszustwie, które miało miejsce na stronie torrenty-org.pl. W komentarzach pod tamtym tekstem widzę, że ludzi, którzy dali się nabrać nie brakuje, a komentujący dzielą się też innymi adresami stron, które udają oryginalny polski katalog torrentów.

Oszuści pozostają nieznani i działają nadal, bo… zapewne nikt z poszkodowanych nie chce zgłaszać sprawy np. na policję. Oszukani boją się zapewne konsekwencji związanych z korzystaniem z torrentów.

Jest jednak pewien trop, który prowadzi do oszustów.

Do kogo należy numer telefonu 92550?

Oszuści działający na stronie torrenty-org.pl korzystali z numeru Premium SMS 92550. Z tego samego numeru korzystają twórcy klonu itorrenty.org.

Poprzednio, gdy sprawdzałem w wykazie numerów na stronie UKE, usługi pod tym numerem świadczyła firma: Leaders sp. z o.o. sp. k., ul. Wadowicka 8a, 30-415 Kraków. Dzisiaj za numer 92550 odpowiada firma: Scenic Group Sp. z o. o., ul, Podchorążych 73 lok. 33, 00-722 Warszawa.

Jak nie dać się oszukać?

Trzeba zachować ostrożność.

Zawsze, gdy w sieci kupujecie coś lub gdy wysyłacie SMS-y na podane w Internecie numery telefonów, sprawdzajcie, czy strony, na których dokonujecie zakupu przedmiotów lub usług są godne zaufania.

W sieci nie brakuje fałszywych witryn, które podszywają się pod strony informacyjne, sklepy, czy katalogi torrentów. Jeśli nie będziecie uważnie weryfikować witryn, na których się znajdujecie, możecie zapłacić za usługę komuś, kto nie ma zamiaru wywiązać się z umowy.

Zobacz również: Najpopularniejsze oszustwo na Facebooku

https://www.youtube.com/watch?v=qKantHZI8nM

[youtube]



Nie, Torrenty.org nie wróciły. To tylko oszuści, którzy wyłudzają pieniądze

Oglądanie sportu na żywo za pomocą gogli VR? Już za kilka lat może to być możliwe

0
0

Intel VR sport

To, w jaki sposób rozwija się sport, a zwłaszcza transmisje sportowe w Polsce, koresponduje z tym, w jaki sposób na przestrzeni ostatnich 15-20 lat zmieniały się technologie.

Jeszcze kilka lat temu nawet przez myśl nie przeszło mi to, by oglądać po kilkadziesiąt meczów tygodniowo z najlepszych lig Europy. Ba! Kiedyś sport oglądało się w telegazecie. Tak było. Najważniejsze informacje o wynikach i wydarzeniach sportowych czerpało się z 201 i 211 strony Telegazety.

Jeszcze 10 lat temu nie było dziesiątek świetnych aplikacji, nie było transmisji online. Dostęp do sportu mieli tylko nieliczni. Był Canal Plus i długo, długo nic. Ten, kto mógł pozwolić sobie na kupno dekodera, anteny i telewizora z najwyższej półki mógł cieszyć się transmisjami sportowymi z całego świata.

Ja do tych szczęśliwców długo nie należałem...

Z braku laku byłem swego czasu fanem skoków narciarskich. Oglądałem je nawet wtedy, gdy Adam Małysz był w dołku formy i zamiast o jego dobrej formie plotkowano o problemach z alkoholem.

Oglądałem też siatkówkę, bo ta najczęściej emitowana była w kanałach telewizji publicznej. Z wypiekami na twarzy czekałem na mecze w Lidze Mistrzów, Igrzyska Olimpijskie czy Mistrzostwa Świata w piłce nożnej.

Najnowsze wiadomości i relacje sportowe czerpałem z gazet kupowanych albo w poniedziałek rano, albo środę lub w czwartek, dzień po rozgrywkach Ligi Mistrzów. Informacji było pod dostatkiem, ale dostęp do nich nie był tak dobry, jak dzisiaj.

Dostęp do technologii to jedno. Co innego sama technologia.

Jeszcze kilka lat temu trzeba było zadowolić się transmisjami wydarzeń sportowych, które z nowymi technologiami znanymi dziś nie miały wiele wspólnego.

By zostać świadkiem czegoś niesamowitego, trzeba było udać się na stadion. Dopiero tam wrażenia były pierwszorzędne. Emocje, doping, wtedy nie było powtórek na telebimach, w ogóle nie było telebimów, ale i tak po każdym z meczów wracałem niezwykle ukontentowany.

Oglądając mecze w telewizji, nie mogłem liczyć na powtórki w 360 stopniach. Nie mogłem nawet liczyć na powtórki w zwolnionym tempie. By wyłapać faul, gol ze spalonego lub inną sytuację musiałem wyostrzyć kilka zmysłów. Ale...

iQ freeD basketball

Czasy się zmieniły i dzisiaj, zamiast jechać na stadion, wolę obejrzeć mecz w internecie.

Dostęp do transmisji sportowych zapewnia mi laptop, telefon, czasem telewizor. Niesamowite emocje przeżywać mogę w domu, siedząc na kanapie i śledząc najlepsze drużyny świata, nie robiąc nic prócz uruchomienia jednego z wyżej wymienionych sprzętów.

Czy to wystarcza?

Coraz częściej samo oglądanie meczów to nie wszystko. Niedawny finał Ligi Mistrzów pomiędzy Realem Madryt, a Juventusem Turyn, czy wcześniejsze mecze pomiędzy tym samym Realem a FC Barceloną zostały zrealizowane z zastosowaniem wielu zaawansowanych systemów.

Wśród nich kamery 360° od Intela i obraz udostępniony w goglach VR poprzez aplikację mobilną BT Sport VR app w brytyjskiej telewizji. Dlaczego o tym wspominam?

Wiele wskazuje na to, że powtórki 360 stopni to dopiero początek rewolucji transmisji sportowych. Zresztą zobaczcie sami. Tak o to można śledzić poczynania piłkarza w trakcie jednego z meczów legend Realu Madryt.

https://www.youtube.com/watch?v=vRaTditCgK0

Niby nic. Zwykła kamera umieszczona na klatce piersiowej Roberto Carlosa, ale co jeżeli pójść dalej i dać ludziom możliwość śledzenia poczynań graczy w trakcie najważniejszych meczów sezonu?

Abstrakcja? Niekoniecznie. W dobie miniaturyzacji sprzętu elektronicznego przygotowanie i osadzenie mikrokamery w strojach zawodników nie będzie stanowić wielkiego problemu.

Dlatego oglądanie meczów za pomocą gogli VR będzie za kilka lat czymś niesamowitym.

Już dzisiaj wyobrażam sobie, jak rozsiadam się na kanapie i przed meczem mojej ulubionej drużyny w Monachium najpierw biorę się za zwiedzanie stadionu, następnie oglądam klubowe muzeum, a na końcu rozsiadam się w wirtualnym krzesełku i chłonę sport na najwyższym poziomie, czując się tak jakbym był tam na miejscu.

Rozglądam się wokoło i widzę wszystko tak, jakbym był na stadionie razem z dziesiątkami tysięcy innych kibiców.

Brzmi bajkowo, ale szczerze trzymam kciuki, by takie rozwiązania weszły pod strzechy szybciej niż później. Nie lubię oglądania sportu na żywo. Czy to na hali, czy podczas meczów na stadionie. Ok. Atmosfera takich wydarzeń jest niesamowita, ale atmosfera to jedno.

Co innego wchłaniać sport razem z jego detalami. Delektować się powtórkami z olbrzymią szczegółowością. Widzieć na żywo każdy detal, który dostarcza transmisja w telewizji czy w internecie.

intel olimpiada

Tym bardziej, że technologia to nie tylko transmisje.

Trenerzy i sportowcy nieustannie próbują nowinek związanych z poprawieniem techniki, umiejętności, szybkości czy siły.

Dzięki zaawansowanej technologii Intela będą mogli natychmiast dowiedzieć się, jaka była ich szybkość, wysokość, odległość, czy siła uderzenia. Dzięki temu możemy liczyć na to, że Cristiano Ronaldo, który z całą pewnością jest jedyny w swoim rodzaju, będzie mógł liczyć na swoich naśladowców.

Dostęp do danych sprawi, że umiejętności sportowców będą rosły w tempie jeszcze szybszym niż dotychczas, a widzom, oglądanie akcji w połączeniu z ekranowymi wizualizacjami danych na żywo pozwoli uzyskać więcej informacji i poznać tajniki dowolnej dyscypliny sportowej.

Jednym z przełomowych kroków na drodze wprowadzania technologii do świata sportu jest ogłoszone w zeszłym tygodniu partnerstwo Intela z Międzynarodowym Komitetem Olimpijskim. W ramach umowy Intel dostarczy rozwiązania wirtualnej rzeczywistości, łączności 5G, dronów, oraz powtórki Intel Replay 360 na wszystkie letnie i zimowe olimpiady odbywające się do 2024 roku.



Oglądanie sportu na żywo za pomocą gogli VR? Już za kilka lat może to być możliwe

Nie pomoże nawet zaktualizowany Windows 10. Petya atakuje również Polskę

0
0

wannacry ransomware

Uwaga, mamy problem. Co prawda użytkownicy indywidualni, którzy aktualizują na bieżąco komputery mogą raczej spać spokojnie, ale firmy już niekoniecznie. Dlaczego? Ransomware Petya sprytnie wykorzystuje typowe mechanizmy firmowe, by ominąć zabezpieczenia. W tym w Polsce.

Już nie tylko Ukraina ma problem z ransomware o nazwie Petya. Szkodnik atakuje komputery z Windows równie zawzięcie, co niedawny groźny WannaCry i rozprzestrzenia się po Polsce. Jest jednak pewna zasadnicza różnica pomiędzy WannaCry a Petyą.

Pierwszy ze złośników wykorzystywał lenistwo użytkowników i administratorów nieaktualizujących swojego oprogramowania. Tymczasem Petya został już odnaleziony na w pełni zaktualizowanych komputerach z najnowszą wersją Windows 10 na pokładzie.

Petya infekuje komputery z Windows 10 – czy jestem bezpieczny?

Jeżeli używasz domowej wersji Windows, nie korzystasz z żadnej firmowej sieci i masz na pokładzie zainstalowane aktualną wersję systemu Microsoftu ze wszystkimi łatkami, najpewniej jesteś bezpieczny. Informacje na temat Petya nadal nie są solidne, więc nie możemy tu użyć wyrażenia „na pewno”, jednak nie ma żadnych informacji na temat włamania na urządzenia tego typu.

Jeśli chodzi o komputery firmowe, tu mamy ciut inną sytuację, o czym poinformował Niebezpiecznik i co potwierdziliśmy również samodzielnie poprzez firmy, które się do nas zgłosiły z problemem. Czym się różnią załatane komputery firmowe od tych domowych? Te pierwsze bardzo często bywają podpięte do domeny poprzez Active Directory. Załatane komputery w pełni ufają zainfekowanemu przez Petya firmowemu serwerowi, w tym przesyłanemu przez niego infekującemu kodowi.

Petya zainfekował mój komputer – jak się ratować?

Opłacenie okupu przestało być możliwe z uwagi na fakt, że dostawca pocztowy wykorzystywany przez cyberprzestępców w sposób niezbyt rozgarnięty zablokował im skrzynkę pocztową, jak donosi Niebezpiecznik. Dylemat moralny w postaci „opłacić przestępców ale odzyskać dane” znika siłą rzeczy.

Petya jest rozpoznawany przez skaner antywirusowy Windows, przy założeniu, że ten był aktualizowany na bieżąco. Większość alternatywnych rozwiązań antywirusowych również już zna tego szkodnika. Należy, dla pewności, wykonać pełen skan systemu operacyjnego za pomocą dowolnego z powyższych rozwiązań.

Jeżeli jest już za późno, a twój komputer nie działa domagając się okupu… cóż, nie mamy dla ciebie dobrych wieści.

Nie jesteś już w stanie nawet zapłacić tego okupu. Pozostaje trzymać kciuki, że ktoś złamie szyfrowanie tego ransomware lub odnajdzie klucz deszyfrujący, nikt jednak nie jest w stanie wam tego zagwarantować.

Osoby, które wyszły z tego kryzysu bez szwanku, powinny zacząć myśleć nad rozwiązaniem wykonującym kopię zapasową istotnych danych, jeżeli jeszcze tego nie zrobiły. Takie rozwiązanie oferuje system Windows poprzez usługę OneDrive, można też wykorzystać alternatywnego dostawcę tego typu mechanizmów.



Nie pomoże nawet zaktualizowany Windows 10. Petya atakuje również Polskę

Prywatne dane, hasła i to, co ludzie zapisywali w Trello, znajdziesz... w Google

0
0

trello

Korzystając z usług online, należy bardzo uważać na to, co i gdzie się klika. Jeden przełącznik może sprawić, że prywatne dane staną się ogólnodostępne. Od tego już tylko krok do katastrofy.

Trafiłem dzisiaj w serwisie Twitter na post, który mnie nieco skonfundował. Paweł Piskurewicz zauważył, że dane udostępniane przez użytkowników w serwisie do zarządzania zadaniami o nazwie Trello są ogólnodostępne, a do tego... indeksowane przez Google'a.

Postanowiłem przyjrzeć się sprawie, bo nie tylko wydała się interesująca, ale w dodatku korzystamy z Trello do organizacji pracy w naszej redakcji.

Nie byłoby komfortową sytuacją, gdyby nasze firmowe tablice trafiły do sieci. Z początku się zaniepokoiłem, bo okazuje się, że faktycznie na tablice w serwisie Trello można się natknąć i to nie tylko poszukując informacji na zadany temat w Google'u.

Wystarczy prosta komenda, by wyszukiwarka przeszukiwała wyłącznie zasoby serwisu do organizacji pracy i zwrócił w wynikach linki do konkretnych tablic. To pozwala odkryć mnóstwo notatek, z których część w założeniu miała być prywatna.

Na pierwszy rzut oka wygląda to na całkiem spory problem po stronie usługodawcy, co mogłoby rozzłościć użytkowników. W praktyce winni są temu tylko i wyłącznie niefrasobliwi internauci, którzy sami udostępnili te dane innym.

To nie programiści Trello odpowiadają za to, że dane wielu firm fruwają po sieci bez nadzoru i każdy może im się przyjrzeć.

Trello pozwala stworzyć nową tablicę i zaprosić do współtworzenia jej inne osoby. Podczas wyboru domyślne ustawienia prywatności - przynajmniej dziś, gdy to postanowiłem sprawdzić - są w porządku: każda nowa tablica dostępna jest wyłącznie dla zalogowanych osób, które mają do niej dostęp.

Użytkownik ma po prostu możliwość wyboru i da się zmienić widoczność wybranej tablicy, a tym samym skonfigurować ją jako publiczną. Trello ostrzega, że taka tablica będzie widoczna dla każdej osoby, która będzie miała do niej link i wprost informuje o tym, że karty w tej tablicy będą indeksowane w wyszukiwarce.

Taka funkcja jest bardzo przydatna. Nie wszystkie dane muszą być chronione. Jeśli ktoś tworzy w Trello przepisy kucharskie i udostępni je jako publiczne, to nie ma w tym nic złego, że zostaną zaindeksowane w Google. Ustawienia prywatności w Trello działają dokładnie tak, jak powinny.

Nie można obarczyć Trello odpowiedzialnością za to, że użytkownicy sami ustawiają tablice jako Publiczne.

Domyślnie każda tablica w serwisie Trello jest prywatna i tak powinno być. Sprawdziłem nawet, czy da się podczas tworzenia nowej tablicy przypadkiem zmienić to ustawienie. Stworzyłem jedną publiczną tablicę, wyszedłem do głównego menu i zacząłem tworzyć kolejną - ale ta była znów oznaczona jako prywatna.

Jeśli ktoś stworzył tablicę publiczną, która pozwala na oglądanie jej osobom postronnym, to sam jest sobie winien. To tak jak z samochodami - można w nich zamknąć drzwi lub pozostawić je otwarte, a jeśli kierowca zostawi otwarte auto na noc, to nie może winić producenta za to, że mu je ukradli.

Oczywiście nic nie uprawnia internautów, by dobierać się do danych, które nie są im przeznaczone - tak samo jak złodziej nie ma prawa odjechać samochodem z parkingu, nawet jeśli właściciel go nie zamknął. Po prostu nie można doszukiwać się winnych tam, gdzie ich nie ma. Trello zadbało o to, by dane były bezpieczne.

Problem w tym, że chociaż nawet mało rozgarnięty człowiek zdaje sobie sprawę, że drzwi do auta warto zamykać, tak w przypadku usług online nie musi to być takie oczywiste.

Dla ludzi obytych z siecią ustawienia prywatności nie są niczym obcym i dziwnym, ale dla osoby, która korzysta z internetu okazjonalnie, informacja o indeksowaniu danych w Google nie jest jasnym komunikatem. Mimo to Trello robi co może, by ograniczyć wyciek danych, a informacja o tym, że tablica jest publiczna, powinna dać do myślenia nawet początkującym internautom.

Nie zawsze ustawienia prywatności są jednak tak dobrze opisane, jak w przypadku Trello. Dziesiątki serwisów internetowych pozwalają zapisywać w nich dane i ciężko na pierwszy rzut oka stwierdzić, kto będzie miał do nich potem dostęp. W wielu przypadkach nie jest to specjalnym problemem - jeśli ktoś dostanie dostęp do naszej listy zakupów, to świat się nie zawali.

Znacznie gorzej jest w sytuacji, gdy do sieci trafiają poufne dane firm.

Wykazy klientów, wyniki finansowe, plany na rozwój przedsiębiorstwa - tego typu informacje, jeśli trafią w ręce konkurencji, mogą zaważyć na przyszłości prowadzonego biznesu. Często by je pozyskać osoba o niecnych intencjach nie musi się nawet bawić w hakera.

Zdarza się, że wystarczy poczekać, aż pracownik firmy skorzysta z narzędzia online i nieświadomie udostępni swoje pliki innym. Swego czasu np. Google Docs pozwalało zapisywać wzory dokumentów do późniejszego wykorzystania, z czego mogli korzystać inni użytkownicy.

Wiele osób nieświadomie zapisywało w takim publicznym katalogu już wypełnione dokumenty i każdy mógł na nie zerknąć. Google wycofało się z tego pomysłu w 2016 roku, ale do tego czasu sporo informacji mogło trafić w niepowołane ręce, a to z pewnością nie ostatnia tego typu sprawa.

Co robić, jak żyć?

Jeśli ktoś chce korzystać z internetu, to musi się tego po prostu nauczyć. W większości wypadków usługi online jasno opisują, co się stanie z danymi, jeśli kliknie się np. ten czerwony przycisk zmieniający widoczność tablicy w Trello na publiczną. Nie zawsze jest to takie oczywiste, ale w większości wypadków wystarczy najpierw myśleć, potem klikać.

Wpadek jako społeczeństwo nie unikniemy, ale możemy je przynajmniej minimalizować poprzez edukację. Stąd też ten wpis - być może po jego lekturze osoby mniej obeznane z cyfrowym światem następnym razem pisząc raport dla przełożonego lub opisując projekt w narzędziu online, dwa razy upewnią się, by ich informacje nie wydostały się na zewnątrz.



Prywatne dane, hasła i to, co ludzie zapisywali w Trello, znajdziesz... w Google

Hi, hipster! – złapane smartfonem #107

0
0

złapane smartfonem, tookapic, samsung galaxy a5 2017

Maciek wyszedł popracować w plenerze na komputerze.

Codziennie dzielę się z wami jednym najlepszym zdjęciem, które wykonałem danego dnia smartfonem Samsung Galaxy A5 2017.

Typowy dzień w pracy. Wyszło słońce, nastała pora obiadowa, więc co może być przyjemniejszego od pisania w plenerze? Piotrek zabrał swojego nowego Macbooka, a Maciek postawił na równie nowoczesne rozwiązanie, czyli na stację dokującą Samsung DeX.

Obrazek, który widzicie, to scenka z dzisiejszych nagrań Spider’s Web TV. Spędziliśmy cały dzień na przygotowaniu filmu, który będziecie mogli obejrzeć niebawem. Już teraz zapraszam, będzie warto.

Zdjęcie powstało w barze Prasowym przy ul. Marszałkowskiej w Warszawie. Nasz scenariusz zakładał, że zostaniemy wyrzuceni za rozstawianie się z monitorem i sprzętem do nagrywania, ale… nikomu to nie przeszkadzało. Hipster Maciek może być zadowolony.

Kolejne zdjęcie już jutro. W międzyczasie zapraszam do obejrzenia mojego profilu na Tookapic, gdzie znajdziecie wszystkie zdjęcia powstałe w naszym projekcie fotograficznym tworzonym wspólnie z Samsungiem i Tookapic.



Hi, hipster! – złapane smartfonem #107

6 najważniejszych szczegółów, którymi Honor 9 różni się od Huawei P10

0
0

Z pozoru Honor 9 oraz Huawei P10 to niemal identyczne smartfony. Po dniu spędzonym z najnowszym Honorem znalazłem jednak kilka szczegółów, którymi różni się on od sztandarowego Huaweia. Oto najważniejsze z nich.

1. Obudowa Honora jest wykonana z kilkunastu warstw szkła.

Najbardziej w oczy rzuca się zupełnie inna obudowa. Huawei P10 jest zamknięty w stonowanej, aluminiowej bryle, która spodoba się użytkownikowi biznesowemu. Honor 9 ma z kolei obudowę wykonaną z wielu warstw szkła, które pięknie załamują padające na nią światło. W mojej opinii jest to znacznie ładniejsze rozwiązanie, ale jego wytrzymałość na upadki może rodzić pewne obawy. Tak samo jak momentalne zbieranie odcisków palców.

2. Honor 9 ma pod ekranem przyciski dotykowe.

Czytnik linii papilarnych znajdujący się pod nieco mniejszym wyświetlaczem Huaweia P10 odpowiada za wszystkie podstawowe funkcje systemu Android. Za pomocą wykonywanych na nim gestów można cofać się, otwierać listę aplikacji działających w tle i powracać do ekranu głównego. To bardzo ciekawe rozwiązanie, jednak przyzwyczajenie się do niego jest dosyć trudne.

W Honorze 9 postawiono na klasykę. Po obu stronach czytnika linii papilarnych znajdują się przyciski dotykowe, które da się swobodnie konfigurować. Można wybrać, jakie funkcję będą one pełnić. To cieszy szczególnie mnie, ponieważ preferuję niestandardowe umiejscowienie przycisku wstecz po prawej stronie urządzenia, bliżej kciuka.

3. W Honorze 9 znalazła się funkcja pilota.

Honor 9 ma coraz rzadziej spotykaną funkcję pilota.

Nowy Honor jest wyposażony w moduł podczerwieni, którego zabrakło w Huawei P10, dzięki czemu można sterować wieloma różnymi urządzeniami. Funkcja pilota najbardziej przydaje się podczas korzystania z telewizora, gdy nie możemy znaleźć prawdziwego pilota, bo ten zawieruszył się gdzieś między poduszkami, łóżkiem oraz trójkątem bermudzkim. Szkoda, że to bardzo przydatne rozwiązanie jest spotykane w coraz mniejszej liczbie urządzeń mobilnych i stosują je już niemal wyłącznie Chińczycy.

4. Honor 9 nie ma optycznej stabilizacji obrazu.

Honor 9 został wyposażony w praktycznie te same aparaty co Huawei P10. Jeden z nich ma kolorową matrycę o rozdzielczości 12 megapikseli, zaś drugi monochromatyczną o rozdzielczości 20 megapikseli. Jasność ich obiektywów to F/2.2. Oba telefony obsługują też wszystkie najważniejsze fotograficzne funkcje Huawei, takie jak tryb portretowy, tryb nocny oraz podwójny zoom.

Jednak mimo wszystko Huawei P10 ma odrobinę lepszy aparat, ponieważ oferuje on optyczną stabilizację obrazu, której zabrakło w Honorze 9. Dzięki temu rozwiązaniu filmy nagrywane Huaweiem będą cechować się nieco lepszą jakością i płynnością niż materiały rejestrowane Honorem.

5. Honor 9 ma dosyć wolną pamięć eMMC.

W smartfonach Huawei P10 stosowano różne rodzaje pamięci: wolne eMMC 5.1, szybsze UFS 2.0 oraz najszybsze UFS 2.1. Było to spowodowane kiepską dostępnością modułów UFS. Podczas prezentacji Honora 9 nie padło nawet jedno słowo na temat typu zastosowanej pamięci. To kazało podejrzewać, że nowy smartfon jest wyposażony w niezbyt wydajne moduły eMMC. Potwierdzają to jak na razie testy, które przeprowadziłem - sprawdziłem wczoraj kilka różnych egzemplarzy Honora 9 i każdy z nich był wyposażony w pamięć eMMC.

Honor 9 może przez to nieco gorzej znieść próbę czasu niż Huawei P10 i zacznie zacinać się znacznie wcześniej niż sztandarowy model. Jest to tym bardziej możliwe, że na prezentacji Honora 9 ani słowem nie wspomniano o autorskim algorytmie, dzięki któremu smartfon będzie działał jak nowy nawet przez 18 miesięcy. Podczas premiery modeli Mate 9 oraz Huawei P10 był to jeden z kluczowych punktów prezentacji.

6. Honor 9 jest znacznie tańszy od Huaweia P10

Honor 9 jest nieco gorszym smartfonem niż Huawei P10, jednak wszystkie braki wynagradza niską ceną. W polskiej dystrybucji smartfon kosztuje zaledwie 2199 zł, czyli o 500 zł mniej niż Huawei P10 w momencie premiery. Co więcej, kolejne kilkaset złotych można zaoszczędzić zamawiając Honora 9 z niemieckiego sklepu VMall.eu.

Do 11 lipca obowiązuje tam promocja, w ramach której za zestaw składający się z telefonu oraz opaski sportowej Honor Band 3 należy zapłacić 429 euro, z czego 30 euro jest zwracane na konto. W sumie wychodzi więc zaledwie 1700 zł plus koszt wysyłki, co czyni Honora 9 jednym z najbardziej opłacalnych smartfonów dostępnych na rynku.



6 najważniejszych szczegółów, którymi Honor 9 różni się od Huawei P10

Tak wyglądają najlepsze zdjęcia zrobione iPhone’em (edycja 2016)

0
0

Właśnie poznaliśmy zwycięzców jubileuszowej, 10. edycji konkursu iPhone Photography Awards. Oto nagrodzone zdjęcia.

W 2017 roku mija dziesiąta rocznica debiutu pierwszego iPhone’a, a to oznacza dziesiątą edycję konkursu iPhone Photography Awards. To największy i najstarszy konkurs poświęcony wyłącznie fotografii mobilnej.

W tym roku zgłoszono do konkursu tysiące prac ze 140 krajów. Jury wyłoniło zwycięzców w 19 kategoriach tematycznych, a także najlepszego fotografa w ramach nagrody Grand Prize.

Poziom prac z roku na rok rośnie.

Co warto podkreślić, w ostatnich edycjach konkursu widać prace, które nie zostały zrobione „przy okazji” jakiejś sesji. Robienie zdjęć iPhone’em (i generalnie smartfonami) jest zupełnie logiczne w przypadku nagłych wydarzeń. Nie dziwią zatem zdjęcia reporterskie wykonane z potrzeby chwili telefonem.

Co innego w przypadku planowanych sesji. W kilku kategoriach wygrały zdjęcia, które autor intencjonalnie wykonywał iPhone’em.

Wśród laureatów tegorocznej edycji znalazło się trzech Polaków.

Najlepsze zdjęcie w kategorii Dzieci zrobił Szymon Felke. Patryk Kuleta zajął 2. miejsce w kategorii Architektura, a Waldemar Nowak 3. miejsce w kategorii Martwa natura.

Wszystkim zwycięzcom serdecznie gratulujemy! Poniżej możecie zobaczyć nagrodzone prace.

Sebastiano Tomada, laureat nagrody Grand Prix i Fotograf Roku iPhone Photography Awards 2017.

Brendan Ó Sé - 1. miejsce w kategorii "Photographer of the Year"

Yeow-Kwang Yeo - 2. miejsce w kategorii "Photographer of the Year"

Kuanglong Zhang - 3. miejsce w kategorii "Photographer of the Year"

Christopher Armstrong - 1. miejsce w kategorii "Abstract"

Francesca Tonegutti - 1. miejsce w kategorii "Animals"

Paddy Chao - 1. miejsce w kategorii "Architecture"

Sidney Po - 1. miejsce w kategorii "Floral"

Christian Horgan - 1. miejsce w kategorii "Landscape"

Nick Trombola - 1. miejsce w kategorii "Lifestyle"

Aaron Sandberg - 1. miejsce w kategorii "Nature"

Samuel Nacar - 1. miejsce w kategorii "News/Events"

Darren Boyd - 1. miejsce w kategorii "Other"

Nick Trombola - 1. miejsce w kategorii "Panorama"

Dina Alfasi - 1. miejsce w kategorii "People"

Gabriel Ribeiro - 1. miejsce w kategorii "Portrait"

Joshua Sarinana - 1. miejsce w kategorii "Series"

David Hayes - 1. miejsce w kategorii "Still Life"

Kuanglong Zhang - 1. miejsce w kategorii "Sunset"

Jen Pollack Bianco - 1. miejsce w kategorii "Travel"

Magali Chesnel - 1. miejsce w kategorii "Trees"

Szymon Felkel - 1. miejsce w kategorii "Children"

Juan Carlos Castañeda - 1. miejsce w kategorii "The America I Know"

 



Tak wyglądają najlepsze zdjęcia zrobione iPhone’em (edycja 2016)

Ten wzmacniacz sprawia, że chce się grać

0
0

Przez ostatnie dwa miesiące intensywnie testowałem produkt, którego na Spider’s Web raczej mało kto by się spodziewał – wzmacniacz do gitary elektrycznej. Przez ten czas Fender Mustang GT 40 okazał się być nie tylko ciekawym gadżetem, ale przede wszystkim świetnym narzędziem dla gitarzysty.

Fender Mustang GT 40 wraz z gitarą American Professional Telecaster zrobili ze mną coś, czego dawno nie udało się dokonać żadnemu sprzętowi muzycznemu – sprawiły, że znów chciałem grać.

Nawet w dni, kiedy kompletnie brakowało mi czasu, kiedy byłem kompletnie wydrenowany natłokiem obowiązków, próbowałem wykroić chociaż pół godziny na intymne sam na sam z gitarą.

Wzmacniacz gitarowy z wbudowaną łącznością Wi-Fi okazał się być strzałem w dziesiątkę i chociaż nie jest to sprzęt bez wad, to będę bardzo miło wspominał spędzony z nim czas i polecał go każdemu, kto poszukuje niewielkiego combo do ćwiczeń.

Fenderowi – jak pisałem w pierwszych wrażeniach – naprawdę udało się połączyć tradycję z nowoczesnością.

Oto 5 powodów, dla których każdy gitarzysta powinien mieć w domu Fendera Mustanga GT 40 i 3, przez które warto spojrzeć na produkty konkurencji.

Zaleta nr 1 – jak to gra!

Tutaj oddaję głos bardziej doświadczonym i wykwalifikowanym muzykom ode mnie. Pete Honore i Captain Lee Anderton bez wątpienia pozwolą wam zrozumieć, dlaczego zachwyciło mnie brzmienie tego wzmacniacza:

https://youtu.be/PTVK0jQxjDc

Fender Mustang GT 40 gra naprawdę wspaniale, jak na cyfrowy, modelujący wzmacniacz z głośniczkami 6,5” o mocy „zaledwie” 40 W, który kosztuje niewiele ponad 1000 zł.

Symulacje klasycznych wzmacniaczy Fendera, takich jak Twin, Deluxe Reverb '65 czy Bassman brzmią absolutnie fenomenalnie. Podobnie rzecz się ma z symulacjami innych wzmacniaczy low- i mid-gainowych. Nieco słabiej wypadają brzmienia silnie przesterowane; miłośnikom metalu mimo wszystko polecam patrzeć w stronę Yamahy THR 10X.

Przy całej wspaniałości brzmienia kluczowe z perspektywy użytkownika okazały się dla mnie dwie kwestie. Pierwsza z nich to reakcja na dynamikę grania. Fender Mustang GT 40 zachowuje się niebywale naturalnie i doskonale współgra z pokrętłem volume w gitarze oraz siłą kostkowania. To bezcenna cecha dla gitarzysty, który dopiero zaczyna, lub po prostu ćwiczy w domu; Mustang GT 40 zachowuje się niemal tak naturalnie, jak w pełni lampowy wzmacniacz. Co oznacza również, że nie wybacza błędów muzyka.

Drugą kwestią jest zaś brzmienie przy niskich głośnościach. Nie sztuką jest stworzyć wzmacniacz, który zagra dobrze rozkręcony na maksa. W ten sposób zachowują się konstrukcje lampowe i nic dziwnego, że mało kto korzysta z nich w domowym zaciszu, szczególnie w bloku (sąsiedzi z pewnością nie zostaliby fanami). Niewiele wzmacniaczy, nawet modelujących, brzmi dobrze grając bardzo cicho.

Fender Mustang GT 40 jest pod tym względem chlubnym wyjątkiem. Pokrętło Master ustawione już na 25% gwarantuje pełne, mocne brzmienie. A do późno-nocnych sesji zawsze można podłączyć słuchawki, lub wykorzystać Mustanga jako interfejs audio i wpiąć go bezpośrednio do komputera.

Zaleta nr 2 – brak zbędnych bajerów.

OK, w Mustangu GT 40 znajdziemy trochę przegiętych efektów, jak w każdym wzmacniaczu cyfrowym, ale są one raczej inspirujące do tworzenia, niż zniechęcające do grania. Nie ma tu za to niepotrzebnych bajerów.

Wszystkie funkcje, którymi dysponuje Fender Mustang GT 40, czemuś służą. Nawet tak zaawansowane ustawienia parametrów symulacji, jak impuls kolumny, noise gate czy bias wirtualnych lamp służą wyłącznie temu, by gitarzysta mógł znaleźć idealne brzmienie.

Te najbardziej „nerdowskie” opcje są jednak dość głęboko ukryte. To dobra decyzja – zaawansowany użytkownik bez trudu do nich dotrze, a początkujący nie będzie cierpiał na tzw. „paraliż opcji”. Przez większość czasu Fender Mustang GT 40 to wzmacniacz plug&play, a wszystkie parametry i rodzaj symulacji kontrolujemy przyciskami i pokrętłami na obudowie.

Zaleta nr 3 – jakość wykonania.

A skoro mowa o pokrętłach na obudowie, to Fenderowi należy się pochwała za jakość ich wykonania. Na tej półce cenowej niewiele konstrukcji może rywalizować z nową serią GT pod względem zastosowanych materiałów oraz ogólnej solidności.

Gałki bez trudu wytrzymają lata kręcenia, a obudowa z grubej sklejki powinna spokojnie przetrwać krótsze i dłuższe podróże.

Zaleta nr 4 – 2w1.

Fender Mustang GT 40 oprócz tego, że jest wzmacniaczem do gitary, może też służyć jako głośnik Bluetooth. I to potężnie grający głośnik Bluetooth.

Łączność bezprzewodowa ułatwia też codzienny gitarowy trening i granie do podkładów (czy wspólne szarpanie strun z oryginalną piosenką), bo ulubione utwory możemy odtwarzać prosto z telefonu poprzez głośnik.

Szkoda tylko, że na ten moment nie można z poziomu wzmacniacza indywidualnie regulować głośności podkładu względem głośności gitary. Jestem jednak pewien, że wraz z którąś aktualizacją taka opcja się pojawi.

Zaleta nr 5 – Wi-Fi i aplikacja Fender Tone.

Fender Mustang GT 40 to nie tylko świetny wzmacniacz, ale też ciekawy gadżet. Konstrukcję wyposażono bowiem w łączność Wi-Fi, która zapewnia urządzeniu przede wszystkim wygodny dostęp do aktualizacji OTA; nie trzeba więc podłączać wzmacniacza do komputera, by go zaktualizować, wszystko robi się samo, jak na smartfonie.

Wi-Fi pozwala też wprost ze wzmacniacza przeglądać presety zapisane w chmurze przez innych użytkowników Mustangów GT.

Wi-Fi i Bluetooth umożliwiają również sterowanie funkcjami wzmacniacza z poziomu aplikacji mobilnej na urządzenia z Androidem i iOS. Wewnątrz aplikacji znajdziemy wszystkie presety, które możemy edytować i modyfikować, czy tworzyć własne od zera.

[gallery link="file" ids="574756,574755,574757"]

Aplikacja zawiera też bardzo użyteczną „encyklopedię” Tone Tips, z poradami dla początkujących gitarzystów odnośnie brzmienia, a także sporą bazą ikonicznych wzmacniaczy i typów efektów. Pamiętam, jak sam uczyłem się tego wszystkiego i dużo bym wtedy dał, żeby ktoś zebrał dla mnie całą tę wiedzę w jedno, tak wygodnie dostępne miejsce.

[gallery link="file" ids="574758,574760,574759"]

Wada nr 1 - Aplikacja.

O ile fakt istnienia aplikacji zaliczam zdecydowanie in plus i ma ona niewątpliwie mnóstwo zalet, tak jest też (w tej chwili) piętą achillesową Mustanga GT 40. Konkretnie mówię o wersji na Androida.

Wariant na iOS, co możecie zobaczyć na powyższym wideo Andertons TV, jest bardzo rozbudowany; pozwala na głęboką ingerencję w ustawienia czy tworzenie setlist. W aplikacji na Androida tego nie ma. Przynajmniej na razie.

[gallery link="file" ids="574750,574761,574754"]

Co więcej, aplikacja działa bardzo kapryśnie, co odbija się też na jej ocenach w Sklepie Play. Na 3 testowane telefony tylko z jednym pracowała bez zarzutu, chociaż czasem zdarzało się jej zamyślić przy zmianie presetu, albo nie zapisać zmiany ustawień. Bardzo irytujące.

Nie mogę jednak powiedzieć, żebym był zdziwiony. Aplikacje konkurencji na Androida również są traktowane po macoszemu względem wersji na iOS. Kolejny raz potwierdza się, że w świecie muzycznym liczy się tylko Apple.

Wada nr 2 – Wbudowany stroik.

Fenderze – napraw to. Stroik we wzmacniaczu treningowym to absolutna podstawa i nie może być tak, że aby nastroić gitarę trzeba posiłkować się aplikacją na smartfonie, bo wbudowany stroik nie potrafi się zdecydować, czy struna naciągnięta jest za mocno, czy jednak za słabo.

Nie wątpię, że można to poprawić prostą aktualizacją, ale w takiej sytuacji tym bardziej wypadałoby to zrobić jak najprędzej.

Wada nr 3 – Hmm…

Tak się rozpędziłem, że w zasadzie nie pomyślałem o tym, czy jestem w stanie znaleźć trzecią wadę. Bo prawdę mówiąc, chyba nie jestem. Nie przychodzi mi do głowy nic więcej, co mogłoby odwieść młodego adepta sztuk strunowych od zakupu Fendera Mustang GT 40.

Fender Mustang GT 40 trafia dokładnie tam, gdzie miał trafić.

Nie wiem, jak na rynku poradzą sobie większe Mustangi GT – 100- i 200-watowy – ale jestem pewien, że GT 40 poradzi sobie znakomicie. W tym wzmacniaczu wszystko się zgadza.

  • Rozsądna cena? Jest
  • Kompaktowe wymiary? Są
  • Świetne brzmienie, inspirujące do jak najczęstszego grania? Jest
  • Prostota obsługi? Jest
  • Zaawansowane funkcje dla wymagających? Są
  • Szczypta gadżetów? Jest

Nie pozostaje nic innego, jak dołączyć do Mustanga GT 40 równie inspirującą gitarę i oddać się treningom.

Na koniec polecam tylko od razu dokupić do Mustanga GT 40 dedykowany footswitch, który rozbudowuje możliwości wzmacniacza o looper.

„Zapętlacz” to doskonały towarzysz sypialnianych jam-session i wspaniałe narzędzie treningowe, którego brakuje w produktach konkurencji.

Co więcej, tanie wzmacniacze modelujące nie radzą sobie też z przetworzeniem sygnału z zewnętrznego loopera, więc tym bardziej Fender Mustang GT 40 wygrywa. Wystarczy tylko dołożyć 350 zł na kontroler MGT-4, by cieszyć się rozbudowanymi możliwościami i jeszcze większą wygodą obsługi.

Jeśli rozglądasz się za wzmacniaczem do nauki, do domu, czy na niewielką salę prób – trudno o lepszy zakup, niż Fender Mustang GT 40. Rzadko kiedy polecam produkt z tak wielkim przekonaniem, ale tym razem nie mam żadnych wątpliwości: o ile tylko nie grasz ciężkich, metalowych brzmień, będziesz tym wzmacniaczem zachwycony.



Ten wzmacniacz sprawia, że chce się grać

Vectro, mam cię już dość. Odchodzę

0
0

Vectra oszukuje konsumentów.

Długo dusiłem w sobie chęć do napisania tego tekstu i długo argumentowałem jego niepisanie dziennikarską rzetelnością tudzież – po prostu – dobrym wychowaniem. Dłużej jednak nie mogę. Sorry, Vectro, ale przeklinam każdy dzień, odkąd jestem twoim klientem. Ale to się wkrótce zmieni.

O problemach z Vectrą pisać można długie opowieści. Fora internetowe i grupki na Facebooku to niewyczerpane źródło inspiracji, a posty na fanpage’u operatora to istny festiwal ustykiwań, narzekań i – kolokwialnie mówiąc - rasowego wkurwu (rzecz jasna regularnie czyszczonego przez adminów).

Sam związałem się z tym konkretnym dostawcą usług z jednego tylko powodu – nie miałem wyboru. Prawo spółdzielni mieszkaniowej jest takie, że sama sobie wybiera, z którym operatorem współpracuje i pech chciał, że w moim bloku opcja była tylko jedna.

Co z LTE, zapytacie? Cóż, z racji wykonywanych przeze mnie i małżonkę zawodów żaden telekom nie był w stanie zaoferować pakietu, który wytrzymałby nasze zużycie, nie ograniczając go dotkliwym lejkiem. Stanęło więc na Vectrze.

Postawiłem na najdroższy pakiet samego internetu, 150 mbps, 65 zł miesięcznie. Oferta cenowo dobra, prędkość niczego sobie, wszystko wydawało się w porządku. Niestety, już pierwsze tygodnie pokazały, że teoria niewiele ma wspólnego z praktyką.

I tak już od dwóch lat średnio co drugi dzień borykam się z krótszą przerwą w dostawie internetu, a raz na dwa-trzy miesiące z poważną awarią, która skutecznie utrudnia mi i żonie pracę przez okres od kilku godzin, do kilku dni.

Kiedy dodamy do tego jeszcze fakt, że Wi-Fi w moim bloku działa dość kapryśnie (więc obydwa komputery stacjonarne łączę z modemem przez kabel), łatwo sobie wyobrazić, dlaczego od dwóch lat nie ma dnia, żebym nie przeklinał Vectry.

W końcu pojawiło się światełko w tunelu – FTTH od Orange.

Kilka dni temu na klatce w bloku dwaj panowie przyszli sobie powiercić. Akurat w momencie, gdy rozstawiłem całą aparaturę do nagrywania Spider’s Web TV. Wiercenie trwało i trwało, więc w końcu wyszedłem na korytarz i uprzejmie spytałem, czy długo to jeszcze potrwa i co to w ogóle za odwierty.

Cała frustracja ustąpiła momentalnie, gdy tylko się dowiedziałem, że panowie przyszli puścić pion światłowodu w moim bloku. Jedną wizytę w salonie Orange później dowiedziałem się, że już za miesiąc mogę przyłączyć FTTH do swojego mieszkania i płacąc tyle samo, co za mizerne 150 mbps w Vectrze, otrzymać czterokrotność tej prędkości.

I to gwarantowaną (bo w Vectrze 150 mbps na papierze zwykle przekłada się na max. 70-80 w modemie. Po kablu).

Nie musiałem się długo zastanawiać. Pojechałem tylko jeszcze do oddziału Vectry, aby dowiedzieć się, ile będę musiał tym szarlatanom zapłacić za przedwczesne rozwiązanie umowy.

I tu dochodzimy do momentu, w którym przelała się czara goryczy.

Do końca mojej umowy z Vectrą pozostało jeszcze niespełna pół roku, więc spodziewałem się, że podobnie jak w całym cywilizowanym świecie zapłacę mniej więcej równowartość pozostałego abonamentu w formie kary umownej. Jakże się myliłem!

Przyznaję, nie zweryfikowałem wcześniej tego zapisu w umowie, więc nie mam prawa być oburzonym, ale i tak zdumiało mnie, kiedy pani przy kontuarze wyliczyła mi kwotę niemal dwukrotnie wyższą od wysokości pozostałego zobowiązania.

Już byłem gotów wstać i podziękować; podjąłem szybką decyzję, że bardziej opłaca mi się nie zrywać umowy i zagryźć zęby na kilka miesięcy, niż płacić karę. Ale wtedy miła pani zapytała mnie o powód chęci zerwania umowy. I na domiar złego pech chciał, że przy stoliku obok to samo pytanie starszej osobie zadała druga ekspedientka, a owa starsza osoba również chciała zerwać umowę z powodu światłowodu Orange.

Słysząc, jak obydwie panie próbowały zatrzymać klientów przy usługach Vectry, po prostu we mnie zawrzało.

Droga Vectro – zapoznaj swoich pracowników z terminem FTTH. A może raczej - nie każ im kłamać.

Ekspedientki nachyliły się poufnie, szczególnie ta obsługująca starszego pana przy stoliku obok. „Ale wie pan, że z tym światłowodem to nie jest tak pięknie, jak oni to reklamują?” – usłyszałem z obydwu stron.

Złożyłem ramiona (spodziewałem się takiej próby) i czekałem, jakimi argumentami uderzą we mnie bez wątpienia przygotowani uprzednio na takie sytuacje pracownicy. Ciąg dalszy zwalił mnie z nóg.

„Bo ten światłowód, wie pan, to tylko do klatki dostarczają, tak samo jak my. A potem do domu to już idzie zwykły kabel telefoniczny i to gorszej jakości, niż ten u nas”. Mało tego, „w dodatku ci z Orange to tak robią, że po kilku tygodniach są problemy. Niech pan na internecie poczyta, to pan zobaczy, jak ludzie z miasta się skarżą”.

Dla mnie był to koniec rozmowy.

Niezbyt uprzejmie przerwałem obsługującej mnie ekspedientce, a jednocześnie jednym uchem łowiłem, jaki dalszy kit wciska pani obok człowiekowi, który ze względu na wiek pewnie nigdy nawet nie słyszał terminu FTTH, a światłowód kojarzy raczej z czasów Neostrady.

Bogu ducha winnej kobiecie przede mną powiedziałem wprost, że rozumiem, że taka praca, że muszą zatrzymywać klientów. Ale mówienie nieświadomym ludziom prosto w twarz takich kłamstw technologicznych zakrawa o działanie na szkodę konkurencji.

Pracownicy oddziału nie dość, że celowo wprowadzali w błąd klientów, źle tłumacząc im, czym jest FTTH, to jeszcze kłamali odnośnie rzekomej jakości usługi w mieście, w którym owa usługa… jeszcze nie jest aktywna!

Skąd wiem, że to celowe działanie, a nie nieświadomość technologiczna samych pracowników? Ano stąd, że po dłuższej wymianie zdań pani przede mną w końcu przyznała, że wie, że światłowód Orange doprowadzony jest bezpośrednio do mieszkania. Ale nawet wtedy dzielnie próbowała atakować: „tylko że wie pan, że ten światłowód to nie jest bezpieczna instalacja, i w razie…”.

W tym momencie przerwałem, wstałem od stolika i wyszedłem.

Usłyszałem dość, żeby bez najmniejszego wahania wrócić do salonu Orange i poprosić o kontakt, gdy tylko będę mógł podłączyć się do ich usługi.

Pozyskiwanie klienta przez oczernianie konkurencji to droga donikąd. Zwłaszcza gdy jest się na przegranej pozycji.

Vectra dobrze wie, że w kwestii internetu nie jest w stanie rywalizować z Orange. Domyślam się, że podobnych rozmów pracownicy oddziału w moim mieście przeprowadzą w najbliższych tygodniach setki, bo FTTH trafiło do wszystkich bloków największej spółdzielni mieszkaniowej.

I co, każdy klient zostanie podobnie oszukany? I ilu da się nabrać na tę bajeczkę o wadliwych kablach koncentrycznych i skargach mieszkańców? Niestety, pewnie wielu, szczególnie tych mniej świadomych technologicznie.

Rozumiem, że operator w obliczu zagrożenia musi walczyć z konkurencją, by zatrzymać klientów. Ma jednak na tyle bogaty arsenał, że nie musi instruować pracowników, by uciekali się do kłamstwa. Z chęcią wysłuchałbym argumentów, gdyby obsługa zaproponowała mi np. korzystniejszą ofertę. Albo połączenie kilku ofert (np. telewizja + internet) w lepszej cenie, niż to, co proponuje konkurencja.

A tutaj nie byłoby trudno wygrać, bo o ile FTTH w Orange kosztuje śmiesznie niskie pieniądze (nawet uwzględniając fakt, że 600 mbps po roku to wydatek rzędu 99 zł miesięcznie), tak usługi telewizyjne nadal bardziej opłacają się w Vectrze.

Ale nie! Usługodawca postawił na najbardziej obrzydliwą z praktyk biznesowych, odwodząc od zmiany operatora nie swoimi walorami, lecz wciskając klientom kit o wyimaginowanych wadach rywala.

Droga Vectro, tak się po prostu nie robi.

I nawet nie wiecie, jak dobrze dobrze mi dziś ze świadomością, że już za kilka tygodni nie będę musiał mieć z wami nic do czynienia.

Orange też ma swoje za skórą i nie łudzę się, że światłowód będzie kompletnie bezproblemowy – bo nic w świecie technologii takie nie jest (nie, sprzęty Apple też nie).

Mając jednak do wyboru pomarańczowego operatora i niedziałającą, nieopłacalną, a do tego kłamliwą Vectrę… decyzja może być tylko jedna.



Vectro, mam cię już dość. Odchodzę

Nie musisz – nie instaluj, czyli jak mój iPhone zamienił się w cegłę podczas powrotu z iOS 11

0
0

Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Bywa, że także technologicznego. Poniższa historia o problemach z publiczną betą iOS 11 niech będzie przestrogą dla tych, których korci instalowanie oprogramowania w wersji testowej.

Po powrocie z urlopu żwawo zabrałem się za instalowanie publicznej bety iOS-a 11 na swoim iPhonie 7. Co prawda tegoroczna edycja nie wnosi zbyt wiele na smartfonach Apple, za to oferuje mnóstwo rewelacyjnych nowości na iPadach, ale zawodowa ciekawość zwyciężyła. Bez problemu i zgodnie z instrukcją na stronach producenta zainstalowałem odpowiedni profil w iPhonie i po kilkunastu minutach cieszyłem się iOS-em 11.

Cóż, bardziej cieszyłem się nowościami, bo o tym, że oprogramowanie znajduje się w dość wczesnej fazie beta możemy przekonać się szybko, obserwując płynność działania, liczne błędy i niedoróbki. To, rzecz jasna, nie jest zarzut w kierunku firmy. Instalujemy system w wersji rozwojowej na własne ryzyko. Niektóre funkcje mogą nie działać, a choćby bateria, nie grzeszy żywotnością. Jest ryzyko, jest zabawa. Przyjrzałem się dość dokładnie nowościom. Szczególnie ucieszyły mnie dwie, pokazane na poniższych zrzutach ekranu.

Po lewej widzicie mocno odświeżone centrum sterowania. Fakt, nie jest to najpiękniejszy element interfejsu, jaki zaprojektowano w Cupertino, za to dzięki zmianom funkcjonalnym korzystanie z niego jest bardzo wygodne. Szczególnie istotny jest fakt, że możemy dodawać i usuwać skróty do wybranych funkcji.

Po prawej zobaczyć możecie z kolei nowe możliwości dla zrzutów ekranów. To żaden killer ficzer, ale bardzo się z tej drobnostki cieszę. W Androidzie często korzystałem z łatwego dostępu do zrzutów, ich szybkiej edycji oraz szybkiego udostępniania znajomym. W iOS 11 będzie to teraz intuicyjne i proste, bo po zrobieniu screen shotu zobaczymy małe okienko w lewym dolnym rogu ekranu, pozwalające na edycję i przesyłanie obrazka dalej.

Oczywiście iOS 11 niesie ze sobą wiele większych i mniejszych nowości. Wreszcie zmienił się App Store, poprawiono zarządzanie pamięcią. Piotr Barycki opisał bardziej szczegółowo nowinki w linkowanym wyżej tekście. Beta, jak to beta. Rzadko na wczesnym etapie zachwyca niezawodnością. Po naocznym zbadaniu, jaka będzie nowa wersja systemu mobilnego Apple, postanowiłem powrócić do iOS-a 10.3.2.

I tak oto mój iPhone zamienił się w cegłę.

Postępując zgodnie z instrukcją na stronach Apple odtworzyłem urządzenie przez iTunes. Po zakończeniu i restarcie smartfonu na ekranie iPhone'a zobaczyłem obrazek kabelka. Na komputerze pojawiła się informacja o konieczności aktualizacji i odtworzenia. Jeszcze raz przeprowadziłem tę samą procedurę. Nic to nie dało. Zacząłem przeszukiwać fora i strony pomocy Apple.

Dowiedziałem się, że problem występuje, jak mawiają czasami testerzy oprogramowania, randomowo. Z racji gwarancji, którą objęty jest mój telefon i braku możliwości pobrania plików IPSW bezpośrednio ze strony producenta, zamiast z serwisów pośredniczących, po kilku godzinach walki poddałem się i zdecydowałem, że rano pójdę do autoryzowanego serwisu. Mógłbym próbować odtworzenia w inny sposób, ale nie chciałem ryzykować utraty ochrony przez producenta.

Pracownicy z pierwszego salonu byli bardzo uprzejmi i pomocni. Niestety na miejscu byli w stanie jedynie zrobić to, czego już próbowałem kilkakrotnie tej nocy: przywrócić iOS 10 przez iTunes. Nie udało się. Poszedłem więc do drugiego punktu, lubelskiej iStrefy, gdzie po niecałej godzinie iPhone został odtworzony do ostatniej wersji dostępnej publicznie.

Uff. Nie miałem, co prawda, większych wątpliwości, że telefon ożyje wcześniej czy później, bo, jak informuje Apple na swojej stronie, instalacja publicznej bety nie powoduje utraty gwarancji, ale nie chciałem rozstawać się z urządzeniem na kilka do kilkunastu dni. Tak by się stało gdybym zostawił sprzęt w pierwszym serwisie. W drugim przypadku naprawy odbywają się na szczęście na miejscu.

Morał z tej historii jest banalny: nie musisz, nie instaluj!

Opisana sytuacja po prostu mogła się zdarzyć. Wspomniany już redakcyjny kolega problemu nie doświadczył. Apple ostrzega i informuje, że mamy do czynienia z wersją testową oprogramowania. Skorzystać z publicznej bety może każdy, ale nie każdy musi.

Dlatego nim pozwolisz się zdominować się ciekawości, zastanów się czy twój iPhone, nie jest głównym urządzeniem, z którego korzystasz. Pomyśl, czy przez pragnienie poznania nowego, nie pozbawisz się np. narzędzia pracy. Co prawda Piotr Grabiec nie zapomniał o ostrzeżeniu w swoim tekście o publicznej becie, ale postanowiłem napisać o swoich problemach, by pokazać wam, że problemy naprawdę się zdarzają i mogą kosztować użytkownika sporo nerwów.

iOS 11 to kolejna publiczna beta, z którą się zapoznałem. W przyszłości pewnie znów zaryzykuję. Cóż, taka praca.



Nie musisz – nie instaluj, czyli jak mój iPhone zamienił się w cegłę podczas powrotu z iOS 11

Affinity pracuje nad konkurencją Lightrooma

0
0

To byłby piękny moment. Konkurent Lightrooma od Affinity. I ten moment może nastać!

Nie chcę popadać w przesadny hurraoptymizm, ale Affinity być może właśnie potwierdziło prace nad konkurentem Lightrooma. Andrew Humphrey zadał na Twitterze pytanie, w którym oznaczył profil @MacAffinity. Użytkownik zapytał wprost o to, czy Affinity pracuje nad programem do jednoczesnego przetwarzania i organizowania zdjęć (co jest podręcznikową definicją Lightrooma).

O dziwo, Affinity odpowiedziało i poinformowało o tym, że trwają prace nad programem typu „Digital Asset Manger”, co można przetłumaczyć na „menedżer zasobów cyfrowych”. Odpowiedź jest lakoniczna, ale wzbudziła duży entuzjazm.

Lightroom od Affinity byłby bardzo logicznym krokiem naprzód.

Kiedy w 2015 roku pojawił się program Afiinity Photo, od razu był stawiany w jednej linii z Photoshopem. I choć Photoshop ma 25 lat, a Affinity Photo jest świeżakiem, to Serif - firma stojąca za tym drugim - jest weteranem rynku cyfrowego przetwarzania obrazu.

Drugi z nowoczesnych programów Serifa - Affinity Designer - zyskał równie ciepłe przyjęcie. Jest to alternatywa dla Adobe Illustratora.

Co więcej, Serif jeszcze w tym roku ma pokazać program Affinity Publisher, czyli odpowiedź na Adobe InDesign. W ten sposób osoby związane z drukiem dostaną alternatywę godną uwagi.

Widać, że Serif idzie po Adobe. Mam nadzieję, że wystarczy zasobów do stworzenia alternatywy dla Lightrooma. Taki program jest bardzo potrzebny na rynku.

Niestety, póki co żaden program nie zastąpił u mnie Lightrooma.

Próbowałem wielu. Capture One (był najbliżej), DxO OpticsPro, Raw Therapee i kilku innych… Wszystkie poległy.

Nie są to złe programy. Znam wielu fotografów, którzy z nich korzystają i są zadowoleni, ale sam mam tak głęboko zakorzenione nawyki lightroomowe, że przesiadka dotychczas mi się nie udała.

Z Lightrooma korzystam od samego początku, od wersji 1.0. W tym roku mija 10 lat, odkąd używam tego programu. Siła przyzwyczajeń jest ogromna.

Nie wiem, z czego to wynika, ale w przypadku Photoshopa przesiadka na Affinity Photo wyszła zupełnie naturalnie i prawie bezboleśnie, mimo że z PS korzystam jeszcze dłużej niż z Lightrooma. Mam wielką nadzieję, że „Lightroom od Affinity” będzie miał w sobie to coś, co ma Affinity Photo.

I choć z Lightroomem pracuje mi się najlepiej, to nie ma oprogramowania, które irytowałoby mnie mocniej od niego.

Lightroom ma wiele zalet, ale jednocześnie nie jest wolny od wad. Oto moje główne zarzuty.

Optymalizacja - Lightroom jest piekielnie ociężałym programem. Krążą legendy, że na profesjonalnych stacjach roboczych za kilkadziesiąt tysięcy złotych, LR działa idealnie płynnie. Uwierzę, jak zobaczę. Na „cywilnych” pecetach - nawet mocno doposażonych, o wartości ok. 5 tys zł - Lightroom w końcu się zapycha.

Wystarczy biblioteka kilku tysięcy zdjęć i praca na katalogu, który ma kilkadziesiąt-kilkaset RAW-ów. Czyli normalny scenariusz pracy u kogoś, kto zajmuje się fotografią. Życzę powodzenia w zapewnieniu konfiguracji, która podoła Lightroomowi.

Gdzie jest Content Aware? - Content Aware (algorytm wypełniania z uwzględnieniem zawartości) - to jedna z kluczowych, najważniejszych funkcji Photoshopa. Zadebiutowała w Photoshopie CS5, w 2010 roku i od tego czasu jest udoskonalana i dodawana do kolejnych narzędzi, m.in. do pędzli.

Moje pytanie brzmi: dlaczego Lightroom nadal korzysta z archaicznego klonowania, zamiast z Content Aware? Co jest przeszkodą? To oczywiście pytanie retoryczne, bo odpowiedź jest jasna. Adobe chce, żebyś obok Lightrooma korzystał też z Photoshopa. Po co sprzedawać jeden kompletny program, skoro można rozbić funkcje na dwa?

Balans bieli - dopóki korzysta się tylko z Lightrooma, mechanizm doboru balansu bieli może się podobać. Mamy dwa suwaki, mamy pipetę do określania neutralnej bieli, więc jest nieźle.

Tyle tylko, że u konkurencji jest lepiej. Przykładowo, w Capture One możemy wybrać konkretny odcień skóry (np. miodowy - ciemny) i kliknąć pipetą na twarz modelki. Bum, wtedy dzieje się magia. Program optymalizuje balans bieli idealnie pod skórę, co od razu zapewnia pożądane kolory. Kapitalne rozwiązanie dla wszystkich osób, które fotografują portrety.

Brak warstw - ja rozumiem, że Photoshop to kombajn, a Lightroom to wyspecjalizowana cyfrowa ciemnia. Warstwy to z definicji narzędzie do projektowania, a nie do edycji zdjęć. Tyle że w praktyce bywa inaczej. Czasami obsługa warstw bardzo by się przydała, nawet w ciemni. No, ale hej, przecież zawsze można przełączyć się na Photoshopa, prawda? Prawda, o ile masz abonament Adobe. Gorzej, jeśli kupiłeś Lightrooma w pudełku.

Czekam, czekam, czekam!

Ostatnio zrezygnowałem z pakietu fotograficznego Adobe CC. Photoshopa zastąpiłem Affinity Photo, ale Lightrooma zastąpić nie potrafię. Z wersji abonamentowej przesiadam się na wersję pudełkową. Czekam z utęsknieniem na ruch Affinity! Widząc, co potrafią programy tej firmy, jestem spokojny o jakość takiego produktu.



Affinity pracuje nad konkurencją Lightrooma
Viewing all 11986 articles
Browse latest View live