Quantcast
Channel: Spider's Web
Viewing all 11986 articles
Browse latest View live

Nintendo Switch z potężną aktualizacją. Zobacz, co się zmieniło

0
0

Jeżeli jesteście posiadaczami najnowszej konsoli Wielkiego N, możecie już pobrać aktualizację oprogramowania w wersji 3.0.0. Nowości jest sporo, lecz na najbardziej oczekiwane funkcje dla platformy Nintendo Switch wciąż musimy poczekać.

Nie będę trzymał was w niepewności - wsteczna kompatybilność, zapisy gier magazynowane w chmurze czy możliwość wysyłania wiadomości oraz organizowania czatu głosowego to wciąż pieśń przyszłości. Nintendo skupiło się głównie na rozbudowie już istniejących rozwiązań. Chociaż aktualizacja 3.0.0 jest największą od premiery Switcha, obyło się bez przesadnych fajerwerów. No, ale po kolei:

Najciekawszą nowością wydaje mi się… szukanie zgubionych joy-conów.

Jeżeli wasze dziecko gdzieś posiało bezprzewodowe kontrolery, teraz to już nie problem. Wystarczy wziąć tablet do ręki, a następnie skorzystać z systemowego poszukiwacza zaginionych joy-conów. Zguba zacznie wtedy głośno wibrować, o ile znajduje się w zasięgu bezprzewodowej łączności z konsolą. Jeśli tak się nie dzieje, oznacza to, że musimy przenieść się do innej części domu lub mieszkania. Niech rozpoczną się poszukiwania!

Będąc przy joy-conach, aktualizacja 3.0.0 wprowadza możliwość aktualizacji ich oprogramowania drogą bezprzewodową, niezależnie od oprogramowania samej konsoli. Dzięki temu Nintendo może poszerzać swoje kontrolery o dodatkowe możliwości bez konieczności aktualizacji systemu samego Switcha. Jeżeli ma to wpłynąć na szybkość poprawek zwiększających precyzję, jestem zdecydowanie na tak.

Zaskoczyło mnie poszerzenie sekcji News o własne kanały wiadomości wydawców i deweloperów gier.

Dotychczas w zakładce z informacjami znajdowały się jedynie wyselekcjonowane treści publikowane za sprawą oficjalnego, domyślnie włączonego na każdej konsoli kanału Nintendo News. Teraz możemy dodać do tego indywidualne kanały tworzone i zarządzane przez samych twórców gier wideo! Świetna opcja dla fanów konkretnej serii, którzy nie chcą przegapić żadnej nowości związanej z ulubionym tytułem.

Chociaż w trakcie pisania tego tekstu powstało już kilka kanałów tematycznych skierowanych do europejskich posiadaczy Switcha, żaden z nich nie jest jeszcze aktywny. Wszyscy deweloperzy milczą jak zaklęci, ale liczę, że zmieni się to już w ciągu najbliższych kilkunastu godzin. Inaczej dodam Nintendo złamane serce - to jedna z dwóch nowych form „odpowiedzi” na wiadomości. Wzorem lajków na Facebooku, pod tekstem możemy zostawić rozkochany lub przełamany ludzki organ.

Kapitalną nowością jest zwiększenie limitu głośności na słuchawkach.

To problem, na który gracze uskarżają się podczas korzystania z KAŻDEJ przenośnej konsoli Nintendo. Czy to mocno już archaiczny 3DS czy nowiuteńki Switch, Japończycy zawsze blokują najwyższe poziomy słuchawkowej głośności, w trosce o słuch najmłodszych graczy korzystających z ich oprogramowania. To nareszcie się zmienia, za sprawą mądrych decyzji wykorzystujących zewnętrzną aplikację kontroli rodzicielskiej.

Jeżeli nie posiadamy rodzicielskiej blokady naniesionej na Switcha, wystarczy wejść do opcji systemowych i tam znieść dotychczasowy limit głośności. Najmłodsi gracze na szczęście nie mogą zrobić tego sami - Switche z włączoną blokadą potrzebują specjalnego pinu, który jest w posiadaniu opiekuna. Tylko po jego wpisaniu konsola działająca w trybie słuchawkowym stanie się znacznie głośniejsza. Jeżeli ktoś majstrował przy tym ustawieniu bez waszej zgody i wpisał niepoprawny kod - dostaniecie powiadomienie na smartfona.

Pozostając w temacie manipulacji dźwiękiem, zmiany głośności możemy teraz dokonać z tak zwanego „szybkiego menu”. Oznacza to, że nie trzeba podnosić się z miejsca, aby wyregulować poziom za pomocą fizycznych przycisków umieszczonych na obudowie tabletu. Drobnostka, z której ucieszą się rasowe leniwce (tak, piszę o samym sobie).

Do tego Nintendo Switch został ulepszony o kilka mniejszych, kosmetycznych nowości.

[gallery link="file" ids="572684,572686,572689"]

Sugestie nowych znajomych zostały poszerzone o listy przyjaciół z konsol Nintendo 3DS oraz Wii U. Biblioteka awatarów uległa rozszerzeniu o postaci z nadciągającej gry Splatoon 2. Powiadomienia o znajomych pojawiających się online da się już włączać i wyłączać w opcjach. Osoby z wadami wzroku mogą wybrać obraz w skali szarości lub z odwróconymi kolorami. Nareszcie zmienimy również kolejność użytkowników zarejestrowanych w pamięci konsoli.

Ciekawą nowością jest możliwość podłączenia klawiatury USB. Z tej możemy skorzystać za każdym razem, gdy na Switchu pojawia się wirtualny układ klawiszy. Czyli na przykład podczas wrzucania zrzutów ekranu na portale społecznościowe, okraszając je autorskim opisem. Albo wpisując hasło WiFi. Tego zdecydowanie się nie spodziewałem. Nowym narzędziem jest też manager deinstalacji gier, szczegółowo informujący o pozostałym miejscu w pamięci konsoli oraz na karcie microSD.

Na koniec zostawiłem wspaniałą wiadomość dla użytkowników nowoczesnych smart-telewizorów Samsunga oraz LG.

Zadokowany, uśpiony Nintendo Switch miał tendencję do wysyłania sygnałów telewizorowi, na podstawie których ten automatycznie przełączał się na pasmo HDMI konsoli Nintendo. To było bardzo, bardzo, bardzo frustrujące. Wyobraźcie sobie, że ładuję Switcha w stacji dokującej, jednocześnie grając rankingowy mecz Overwatcha na PlayStation 4. W środku rozgrywki źródło obrazu zostaje automatycznie przełączone na czarny ekran uśpionego Switcha, a ja tracę cenne sekundy szukając pilota.

Rozwiązanie było jedno - wyjąć Switcha z docka i naładować go „kiedyś tam”. Czyli nie naładować w ogóle, a potem przeklinać własną sklerozę, jadąc komunikacją miejską. Wraz z aktualizacją oznaczoną numerem 3.0.0 Nintendo deklaruje, że problemy ze Smart TV znikną. Oczekiwałem tego bardziej niż zbawienia.



Nintendo Switch z potężną aktualizacją. Zobacz, co się zmieniło

Czy Polsce grozi Blackout?

0
0

zużycie energii

Blackout i braki w dostawie prądu są realnym zagrożeniem. Bardzo wysokie temperatury sprawiają, że polski system energetyczny staje się bardziej podatny na awarie.

Informacje te podano w Rzeczpospolitej w oparciu o dane zrzeszenia operatorów przesyłowych ENTSO-E. Według tych informacji największe ryzyko niedoboru mocy pojawi się w drugiej połowie lipca, w godzinach 13-14. Wówczas dostępnej mocy może być za mało, co przełoży się na potencjalny blackout. Powodem tego jest nie tylko duże zużycie energii, wynikające z masowego uruchamiania klimatyzacji, ale także przewidziane na ten czas remonty infrastruktury energetycznej.

Autorzy raportu przewidują, że w Polsce może zabraknąć mocy w razie przedłużenia się okresu bardzo wysokich temperatur i spowodowanych przez nie suszy. Na pierwszy rzut oka wielu osobom może wydawać się, że susza nie powinna przeszkadzać w wytwarzaniu energii. Jest jednak zupełnie inaczej. Podczas upałów temperatura wody rośnie, a ciecz wyparowuje z naturalnych zbiorników.

Z tego powodu elektrownie nie mogą do nich oddawać gorącej wody, która wcześniej pełniła funkcję chłodziwa. Miałoby to destrukcyjny wpływ na ekosystem wspomnianych naturalnych zbiorników. Z powodu wysokiej temperatury elektrownie nie mają też skąd pobierać kolejnych porcji płynu chłodniczego. To wszystko składa się na potencjalną przerwę w dostawie energii.

Problem ten może przeciągnąć się również na zimę, jeżeli deficyt opadów utrzyma się. Wówczas cieki wodne, służące do ochładzania elektrowni, mogą zamarznąć do dna i sparaliżować ich działanie. To jednak nie powinno nam grozić, ponieważ ostatnia zima była wyjątkowo surowa. Dzięki niej bardzo wzrósł poziom wód podziemnych. Na tyle, że jest znacznie więcej niż w 2015 roku, gdy ostatni raz mieliśmy ogromne problemy z dostawami energii.

Blackout: jak sobie radzić z jego widmem?

Jak donosi serwis Energetyka24, Polskie Sieci Elektroenergetyczne mają sposoby na zminimalizowanie ryzyka awarii. To m.in. dostosowanie grafiku remontów do potrzeb systemu oraz zawarcie umów na import interwencyjny z operatorami z krajów sąsiednich. Dodatkowo przedstawiciele przemysłu zgłosili gotowość do ograniczenia w trudnych momentach poboru mocy o 361 MW.

Warto tu zwrócić szczególną uwagę na kupno energii od naszych sąsiadów. Wysokie temperatury sprawią, że Niemcy będą produkować za dużo energii. Wynika to z faktu, iż kraj ten ma największą liczbę instalacji fotowoltaicznych w Europie i będzie zmuszony do sprzedaży swojej nadwyżki energii. Dzięki naszym problemom Niemcy zyskają rynek zbytu na swoją energię, a my nie będziemy musieli bać się blackoutu. Każda zainteresowana strona na tym zyska.

Szwajcarzy już nie chcą swoich elektrowni atomowych. Będą wygaszać

Wszystkie opisane wyżej rozwiązania są jednak tymczasowe.

By uniknąć takich problemów w przyszłości, należy dywersyfikować źródła energii, a konkretnie inwestować w odnawialne źródła energii. Podobne problemy do Polski miewa bowiem Francja, która dużą część energii pozyskuje z elektrowni atomowych.Także one wymagają do chłodzenia dużych ilości wody. Oznacza to, że nawet wybudowanie elektrowni atomowej nie uratowałoby nas przed podobnymi problemami.

Konieczne jest inwestowanie w OZE. Doskonale wiedzą o tym nasi rządzący, którzy planowali, że Polska do 2020 roku będzie produkować 15 proc. energii właśnie ze źródeł odnawialnych. Niestety okazuje się, że raczej nie uda się nam wypełnić tego planu. Według raportu „Prognoza realizacji celu OZE 2020 dla Polski” przygotowanego przez firmę doradczą Ecofys oraz Uniwersytet Techniczny w Wiedniu, nasz kraj do 2020 roku będzie produkować od 10 do 13,8 proc. energii przy użyciu OZE.

By to zmienić, konieczne jest szybkie inwestowanie w fotowoltaikę, energetykę wiatrową oraz biogazownie. Panele fotowoltaiczne pomogłyby nam uchronić się przed letnimi kryzysami, zaś wiatrowe przed zimowymi. Z kolei biogazownie działałyby praktycznie zawsze.

Dywersyfikacja jest konieczna. Nie można korzystać z jednego rodzaju OZE.

Udowodniła to firma APA Group, która stworzyła autorski system automatyki NAZCA. Jej eksperci zaprogramowali system NAZCA tak, by dokładnie mierzył ilość energii wytworzonej przez instalację z paneli fotowoltaicznych. Przez cały rok, od kwietnia 2014 roku do kwietnia 2015 roku, system dokonywał pomiarów działania instalacji fotowoltaicznej zamontowanej na budynku siedziby głównej firmy w Gliwicach. System pobrał informacje bezpośrednio z zastosowanego w instalacji licznika energii, następnie przeanalizował je i zarchiwizował. Zebrane w ten sposób dane prowadzą do kilku interesujących wniosków, które znajdziecie w tym artykule.

W wielkim skrócie, z badań wynikło, że koszt instalacji fotowoltaicznej zwróciłby się po 8 latach, a po wzięciu pod uwagę wszystkich poniesionych kosztów, czas ten wzrósłby do ponad 10 lat. Cenę instalacji sieciowej wynoszącą od 6000 a 8000 zł netto/kW oczywiście można dodatkowo obniżyć za pomocą unijnych dotacji.

Dzięki OZE blackout nie będzie więcej zagrażał Polsce.

Trzeba mieć jednak świadomość, że choć większość producentów ogniw deklaruje, że wytrzymają one 25 lat, to udziela na nie tylko 10-letniej gwarancji. Jeżeli panele zepsują się zaraz po zakończeniu gwarancji, konieczna będzie jej naprawa lub nawet wymiana instalacji fotowoltaicznej i ponowne czekanie na ewentualny zwrot z inwestycji. Nie oznacza to jednak, że inwestowanie w OZE nie ma sensu. Po prostu w Polsce zaledwie cztery z dwunastu miesięcy można uznać za słoneczne, przez co korzystanie wyłącznie z fotowoltaiki byłoby u nas nieopłacalne.

Jasno pokazuje to przykład Niemiec, w których panuje zbliżony klimat do naszego. Niemcy bardzo chętnie korzystają z elektrowni wiatrowych oraz inwestują w biogazownie oraz elektrownie wodne. Te wszystkie rozwiązania są jednak uzależnione od warunków atmosferycznych. Dlatego nadal warto utrzymywać także konwencjonalne źródła energii, które będą mocniej eksploatowane w pochmurne i bezwietrzne dni. Tylko różnorodny system energetyczny może dobrze działać w absolutnie każdych warunkach.

Kolejne rządy nie mogą uporać się z problemami  polskiej energetyki.

Polacy powinni modernizować swój system przesyłu energii, powinni też inwestować w OZE. Niestety za rządów Platformy Obywatelskiej nie było to możliwe, ponieważ partia ta przez osiem lat swoich rządów nie była w stanie nawet przegłosować tzw. ustawy korytarzowej, która umożliwiłaby łatwiejszą budowę korytarzy przesyłowych energii i zapewniłoby nam większe bezpieczeństwo energetyczne.

Lepszy od niej nie wydaje się też rząd Prawa i Sprawiedliwości, który wydaje się ignorować istnienie odnawialnych źródeł energii i jest ślepo zapatrzony w węgiel. Zeszłoroczna nowelizacja ustawy o OZE faworyzuje produkcję energii odnawialnej za pomocą stabilnej generacji. Oznacza to, że faworyzuje technologię współspalania biomasy razem z węglem, co nie jest rozwiązaniem w pełni ekologicznym

Nowelizacja wycofała też obowiązek zakupu zielonej energii i wprowadziła obowiązek zakupu energii z biogazowni. Straciła na tym przede wszystkim energetyka wiatrowa, dodatkowo dotknięta przez ustawę o inwestycjach wiatrowych, tzw. ustawę antywiatrakową.

To wszystko każe nam podejrzewać, że w Polsce w temacie OZE zmieni się niewiele, a my co roku będziemy zastanawiać się, czy nasz system energetyczny przetrwa kolejną falę upałów, czy może czeka nas blackout.



Czy Polsce grozi Blackout?

Ktoś przeszedł grę, która miała nie mieć końca. Threes jednak da się pokonać

0
0

Pamiętacie manię na mobilną grę Threes? Aplikacja polegająca na łączeniu bloczków o tych samych wartościach liczbowych okazała się gigantycznym sukcesem, na bazie którego powstała masa darmowych kopii. Jak się okazuje, Threes można pokonać!

Dokonano tego w 3 lata po premierze aplikacji na platformie iTunes App Store. Chociaż większość z nas zapomniała o tym mobilnym hicie, w sieci powstała grupa „liczbowych weteranów” tworzących społeczność skupioną wokół logiczno-turowo-matematycznej produkcji. Ekipa „ThreesPorn”, bo tak fani gry nazwali się na Twitterze, pochwaliła się dzisiaj osiągnięciem niemożliwego.

Nikt nie przypuszczał, że Threes ma jakiś koniec. Na pewno nie taki osiągalny bez kodów i oszustw.

Wszakże aplikacja polega na łączeniu liczbowych bloków tworząc coraz wyższe wartości. Bez górnej granicy narzuconej przez świat matematyki, teoretycznie mogliśmy grać w nieskończoność. Oczywiście w praktyce było to niemożliwe, ze względu na błędy popełniane ze strony gracza oraz szczyptę losowości, którą cechuje się opisywany tytuł.

Sam pamiętam ekscytację, gdy moje bloczki zaczęły przedstawiać trzycyfrowe sumy. Chociaż stawałem się coraz lepszy w Threes, daleko było mi do wyczynów „specjalistów” z grupy ThreePorn. Jednak nawet oni nie wiedzieli, że ich ulubiona aplikacja posiada jakiś wyraźny, twardy, możliwy do osiągnięcia koniec. Jak się okazuje, taki faktycznie istnieje. Ktoś właśnie do niego dotarł.

Mistrzem Threes został internauta grający pod nickiem Gideon.

Gideon doprowadził do połączenia dwóch bloków o wartościach 6144 punktów. Ich scalenie spowodowało stworzenie bloku z zawrotnymi 1594458 punktami. Tyle wystarczyło, aby zakończyć rozgrywkę. Oczom gracza ukazał się niewidziany nigdy wcześniej ekran z fanfarami i gratulacjami, a kontynuacja rozgrywki przestała być możliwa. ThreesPorn od razu pochwaliło się sukcesem Gideona w mediach społecznościowych:

Główny producent aplikacji Threes - Greg Wohlwend - okazał swoją radość z sukcesu Gideona. Twórca wyraził wielką radość z tego, że komuś w końcu udało się pokonać jego grę. Z danych producenta wynika, że potrzebowaliśmy 3,33 lat na osiągnięcie tego wielkiego, historycznego, przełomowego w dziejach całej ludzkości wydarzenia. Teraz pozostaje nam już tylko pokonanie światowego głodu i zaprowadzenie międzynarodowego pokoju na planecie. Będzie z górki.

Korzystając z okazji - przez te ponad 3 lata Threes doczekało się darmowej wersji, którą możecie pobrać z Google Play oraz iTunes App Store. Wciąż warto.



Ktoś przeszedł grę, która miała nie mieć końca. Threes jednak da się pokonać

Oto nowy OnePlus 5!

0
0

Co tam iPhone 8. Prawdziwi zapaleńcy technologiczni dzisiaj ślinią się sprzed monitorów do nowej generacji smartfona, który od lat kradnie im serca. Oto OnePlus 5.

W świecie urządzeń mobilnych z Androidem nie istnieje lepszy synonim stosunku ceny do jakości, niż OnePlus. Choć firma istnieje niespełna pół dekady, zdążyła już solidnie wzburzyć wodę na zastygłym rynku, ustawicznie przesuwając granicę tego, jak dobry telefon można zaoferować za jak najmniejsze pieniądze.

Chińczykom zdarzały się mniejsze i większe wpadki; a to kulała dystrybucja (ktoś pamięta system zaproszeń?), a to nie trafiały akcje marketingowe (pokaż cycki, dam ci smartfon), a to pojawiały się problemy z realizacją zamówień. Pomijając jednak błędy wieku dziecięcego nie można odmówić OnePlus dwóch rzeczy – robią świetne smartfony i potrafią narobić dookoła nich szumu.

Nie inaczej jest w przypadku OnePlus 5.

Nowy flagowiec firmy to nie rewolucja, ale ewolucja. Ostatecznie już OnePlus 3 i 3T były smartfonami z tak wysokiej półki, że nie sposób było w nich wiele poprawić nie podnosząc jednocześnie ceny w odczuwalny sposób.

https://www.youtube.com/watch?v=nT5egj-fVyg

Nadal mamy do czynienia z piekielnie wydajnym urządzeniem, którego sercem jest topowy SoC Qualcomm Snapdragon 835 wspierany przez 6 GB pamięci operacyjnej i 64 GB pamięci flash... w słabszym wariancie. Mocniejsza wersja ma aż 8 GB RAM-u i aż 128 GB pamięci na dane.

Nadal mówimy też o telefonie z 5,5-calowym wyświetlaczem AMOLED i rozdzielczości Full HD, pokrytym szkłem 2,5D o zaokrąglonych krawędziach. Tym razem jednak ekran wspiera rozszerzony gamut DCI-P3, czyli taką samą przestrzeń barwną, jak produkty Apple.

Warte uwagi jest też zastosowanie Bluetooth 5 oraz superszybkiego, ceramicznego czytnika linii papilarnych, który ma odblokować urządzenie w około 0,2s. OnePlus 5, w przeciwieństwie do poprzedników, wspiera też aż 34 częstotliwości GSM, więc będzie działał w każdym rejonie świata.

Poprawiono też kilka drobiazgów, takich jak np. nowy motor wibracji, który ma być znacznie lepszy, niż w OnePlus 3T - to efekt feedbacku użytkowników.

Szkoda tylko, że ten ekran i potężne podzespoły upchnięto w obudowę, która łudząco przypomina „pewien” inny, bardzo popularny telefon…

https://twitter.com/newwalkowski/status/876884399098384386

Wyobrażam sobie proces decyzyjny. Twórcy na prezentacji powiedzieli, że potrzeba było 100 prób, by stworzyć taki kształt OnePlus 5. Rozmowa mogła wyglądać tak - "99 razy nam nie wyszło, więc... skopiujmy iPhone'a 7. Kto jest za?". Do tego na start OnePlus 5 dostępny będzie w dwóch kolorach - czarnym i... mniej czarnym. Tzn. szarym.

Trochę szkoda, bo świetny smartfon zamknięto w obudowie, która aż się prosi o wytknięcie palcami.

Żarty na bok. Taka a nie inna decyzja odnośnie designu wynika z dwóch powodów – pierwszy z nich to chęć optycznego wyszczuplenia urządzenia (mierzy ledwie 7,25 mm grubości) bez kompromisu po stronie akumulatora. I tak chociaż patrzymy na bardzo smukły telefon, w środku nadal znajdziemy ogniwo o pojemności 3300 mAh , które powinno wystarczyć na cały dzień pracy (również dzięki bardzo energooszczędnym komponentom i aktualizacji oprogramowania).

Kolejny raz mamy też do czynienia z superszybką technologią ładowania Dash Charging, która ładuje smartfon w takim tempie, że jest to po prostu nie fair względem podobnych rozwiązań konkurencji. Telefon ładuje się znacznie szybciej, niż porównywany na wizji Samsung Galaxy S8, nawet jeśli w międzyczasie korzystamy z telefonu.

Do tego OnePlus 5 podczas ładowania pozostaje chłodny, dzięki przeniesieniu zarządzania energią do ładowarki.

Drugi powód takiej a nie innej konstrukcji to oczywiście podwójny aparat. OnePlus wie, co było najsłabszym ogniwem poprzedniej konstrukcji.

Twórcy „zabójcy flagowców” przyznają wprost, że zdają sobie sprawę z tego, iż najsłabszym elementem OnePlus 3 był właśnie aparat. Ale tego błędu już nie powtórzą. OnePlus 5 ma zadowolić nie tylko pod względem wydajności i jakości wykonania, ale też rzucić fotograficzną rękawicę najpotężniejszym graczom na rynku. Aby to osiągnąć Chińczycy podjęli ścisłą współpracę z DxO Mark i Sony.

Ten pierwszy pomógł przy stworzeniu oprogramowania smart capture, które automatycznie dostosowuje przetwarzany obraz, odszumiając i poprawiając niedoskonałości.

Sony za to pomogło dopasować jeden z dwóch sensorów aparatu, ten o rozdzielczości 16 Mpix. W połączeniu z drugą matrycą 20 Mpix aparat w OnePlus 5 ma oferować niesamowite właściwości optyczne. Jeśli w codziennym użytkowaniu zdjęcia będą wyglądać tak dobrze, jak to, co zobaczyliśmy na prezentacji, mamy do czynienia z niesamowitym aparatem.

Producent obiecuje też superszybki autofocus, optyczny zoom i wspaniały bokeh, a także tryb profesjonalny, który nie ustępuje rywalom.

OnePlus 5 sporo nam obiecał. A już wywołanie Emily Ratajkowski na scenę i zachwalanie przy jej pomocy aparatu zdecydowanie zwiększyło nasz apetyt na... ten aparat, oczywiście.

Jeszcze więcej tlenu. Nowy Oxygen OS to wzór, jak robić nakładki na Androida.

Nowa wersja autorskiej nakładki na Androida od OnePlus nie zaskakuje, ale też nie musi. Już dotychczasowe jej iteracje były naładowane po brzegi użytecznymi funkcjami, zachowując jednocześnie estetykę czystego Androida i podobną płynność działania.

Największą nowością w nowej wersji Oxygen OS jest App priority - system automatycznie rozpoznaje, których aplikacji używamy najczęściej i optymalizuje zużycie energii oraz mocy obliczeniowej pod ich kątem. Z kolei najrzadziej używane aplikacje otrzymają najniższy priorytet, aby nie obciążać urządzenia.

Oxygen OS to także seria mniejszych usprawnień, które wespół z potężnymi podzespołami ma zapewnić bardzo płynną pracę urządzenia, zarówno przy skomplikowanych zadaniach, jak i podczas codziennej obsługi telefonu.

Nowa wersja systemu wprowadza też odświeżoną funkcję "Reading mode", która - podobnie jak np. iPad Pro - dostosowuje temperaturę barwną ekranu nie tylko do pory dnia, ale też do oświetlenia w pomieszczeniu.

Do tego dochodzą też niezliczone poprawki, które wynikają z odzewu fanów zarówno po stronie programu Beta, jak i forów internetowych, Reddita i innych kanałów komunikacji. Innymi słowy, OnePlus słucha użytkowników.

OnePlus 5 to najdroższy OnePlus w historii. Czy wciąż znajdą się na niego chętni?

Poprzedni „zabójcy flagowców” przyciągali konsumentów przede wszystkim stosunkiem jakości do ceny. Tym razem, choć jakość poszła w górę, wzwyż poszybowała i cena, którą trzeba za tę jakość zapłacić.

OnePlus 5 w wersji z 6 GB RAM i 64 GB pamięci flash kosztować będzie 499 Euro.

Nie znamy jeszcze ceny wariantu "premium", z 8 GB RAM-u i 128 GB pamięci flash. Stawiam jednak, że jego cena wyniesie ok 650 Euro. Dokładną kwotę powinniśmy poznać niebawem.

Wariant premium jeszcze bardziej zaskakuje ceną. Za wersję 8 GB i 128 GB pamięci flash zapłacimy ledwie... 559 Euro. To kapitalna cena za taką specyfikację.

Tradycyjnie już sprzęt nie będzie dostępny w polskiej dystrybucji, ale możemy zamówić go z wysyłką (i gwarancją) do naszego kraju bezpośrednio ze strony producenta.

Przez pierwszy tydzień smartfon dostępny będzie w limitowanych nakładach. Regularna sprzedaż ruszy 27 czerwca.

Z jednej strony można powiedzieć, że nowa cena to za dużo, jak na telefon, którego nie można ot tak kupić w sklepie z elektroniką. Z drugiej, to wciąż znacznie mniej, niż zahaczające o granicę absurdu ceny konkurencyjnych smartfonów z najwyższej półki.

Pamiętajmy też, że OnePlus to sprzęt dla bardzo świadomego odbiorcy. To telefon stworzony dla ludzi, którzy szukają najlepszej kombinacji wydajności, jakości i ceny, i są gotowi zaufać niekonwencjonalnie działającej firmie, by tę kombinację otrzymać.

To także ciekawa alternatywa dla urządzeń z głównego nurtu, a co za tym idzie, łakomy kąsek dla poszukujących wszelkiego rodzaju „inności”.

Chociaż OnePlus stawia coraz śmielsze kroki w kwestii dystrybucji stacjonarnej, pojawiając się w różnych miejscach świata ze sklepami typu pop-up, nijak ma się to do rozległej sieci tradycyjnej dystrybucji (choć w końcu firma doczekała się solidnej obsługi technicznej).

https://www.youtube.com/watch?v=KCdu8VhleVM

Innymi słowy, jeśli ktoś chce kupić OnePlus 5, sam musi wiedzieć, gdzie szukać. I jest też spora szansa, że jeśli ktoś chce kupić OnePlus 5, to po prostu to zrobi, nie zwracając uwagi na niewielki przyrost ceny względem poprzedniego modelu.



Oto nowy OnePlus 5!

Jedna z wielu rzeczy, jakiej nie potrzebujesz na festiwalach muzycznych to... gotówka

0
0

Android Pay i Orange Finanse na festiwalach muzycznych

Tłumy ludzi, nierzadko spanie pod namiotem, dużo zamieszania i głośna muzyka. Jeżeli wybieracie się na festiwale muzyczne, to nie bierzcie ze sobą za dużo rzeczy, które nie będą wam potrzebne, albo które zgubicie. Nie bierzcie też ze sobą pieniędzy.

Lato, lato, lato czeka... A razem z latem czekają festiwale muzyczne, z których pierwsze mamy już z sobą, jak choćby Orange Warsaw Festival. Na dniach wystartuje Open'er Festival powered by Orange - czterodniowa, ogromna impreza na lotnisku Gdynia-Kosakowo, na którą zjeżdżają się gwiazdy nie tylko z Polski, ale i całego świata.

Tylko podczas tej edycji wystąpią tam takie sławy jak Lorde, The Weeknd, Radiohead, James Blake czy Foo Fighters.

Jeżeli byliście kiedykolwiek na jakimkolwiek większym festiwalu muzycznym, czy to właśnie na Open'er Festival powered by Orange czy Orange Warsaw Festiwal, dobrze wiecie, jak to wszystko wygląda. W skrócie można to określić jako zbiorowisko różnych ludzi, których życie przez kilka dni wypełnia soundtrack. Atmosfera jest zwykle przyjazna czuć klimat wakacji, wszyscy chillują, cieszą się muzyką i towarzystwem.

Płacenie - festiwale muzyczne

Podczas takiej sielanki w trakcie wakacyjnej zabawy łatwo coś zgubić.

Drobniaki się wysypią, a dycha odfrunie, albo wypadnie z kieszeni niezauważona - nie tak jak telefon, który jednak swoje waży. Na festiwalach takich jak zbliżający się Open'er Festival powered by Orange można płacić kartą, ale można też pójść o krok dalej i całkowicie zminimalizować problem zgubienia nadprogramowych rzeczy. Jeśli macie telefon z systemem Android, to możecie zapłacić, np. za jedzenie czy alkohol za pomocą usługi Android Pay. Do tego potrzebny wam jest smartfon i aplikacja Android Pay. W ramach swojego konta musicie dodać do niego kartę debetową. A konto z kartą debetową, która miesięcznie kosztować was będzie, uwaga, 0 złotych, założycie np. w Orange.

Nie ma co się oszukiwać - płacenie smartfonem, który i tak mamy przy sobie, to doskonała opcja. I po prostu bardzo wygodna.

A zwłaszcza podczas pobytu na festiwalach muzycznych, gdzie na pewno smartfona nie zapomnimy, bo chcemy robić zdjęcia i musimy co pewien czas pisać/dzwonić do znajomych, którzy gdzieś rozpierzchli po całym terenie imprezy. Ponadto przemieszczając się po tak dużym terenie, warto nie dźwigać niepotrzebnie wielu rzeczy i nie pakować się z plecakiem pod scenę - jest to niewygodne i może przeszkadzać innym. A telefon? Telefon zmieści się w kieszeni spodni albo w małej saszetce zapiętej na biodrach, tzw. nerce.

Co więcej, podczas Open'er Festival powered by Orange za zakupy na festiwalu zapłacimy też... opaską płatniczą, którą można zamówić przed wyjazdem na to wydarzenie. Zarejestrowana opaska pozwoli nam na ewentualną blokadę środków do niej przypisanych, nie ma więc obawy, że gubiąc gadżet, poniesiemy jakieś niechciane koszty.

Warto też zwrócić uwagę na bezpieczeństwo noszenia ze sobą pieniędzy czy zostawiania ich w miejscu, gdzie śpimy na festiwalu. Imprezy muzyczne odbywają się na dużej powierzchni - pola namiotowe są jednak kawałek od scen, gdzie publiczność zbiera się na koncerty. Taki moment może być okazją dla złodzieja, chyba... że w namiocie nie będzie nic, co warto zabrać.

Karta płatnicza, opaska czy telefon to małe rzeczy, które można nosić cały czas ze sobą (opaska przecież cały czas jest na naszej ręce!) i znacznie łatwiej ich upilnować niż wypchanego gotówką portfela - ten niekoniecznie zmieści się w kieszeni. Poza tym w przypadku straty jednej karty czy nawet telefonu, dużo łatwiej zastrzec i namierzyć obie te rzeczy niż portfel z dokumentami. A wyrobienie tych ostatnich zajmie wam czas i może przysporzyć dodatkowych kosztów, czego przecież wolelibyśmy uniknąć.

Płacenie Android Pay

Być może podczas wyjazdu na festiwale muzyczne nie lubicie spać w namiocie czy - jak się niektórym zdarza - pod gołym niebem.

Wtedy trzeba wynająć jakiś hostel czy pokój w hotelu. Do tego warto posiadać kartę kredytową - czasami np. booking.com właśnie posiadania takiej karty wymaga, by zarezerwować pobyt w danym miejscu. Taką kartę założycie za 0 zł w ramach Orange Finanse. Spłacicie nawet do 54 dni bez odsetek. Przyda się, zwłaszcza kiedy znajomy zaproponuje wam wypad na jakiś festiwal muzyczny, choćby Open'er Festival powered by Orange pod koniec czerwca, a wypłata do dziesiątego następnego miesiąca...

To co, gotowi zaliczyć najlepsze festiwale tego lata? Pamiętajcie - mało bagaży, smartfon... i w drogę!



Jedna z wielu rzeczy, jakiej nie potrzebujesz na festiwalach muzycznych to... gotówka

Od wczoraj pracuję na nowym 27-calowym iMacu

0
0

Od wczorajszego popołudnia pracuję na nowym, od dawna wyczekiwanym iMacu. I… jestem w niemałym szoku, jak bardzo różni się ta praca od tej, którą wykonywałem dotychczas na moim MacBooku Pro 15”.

Oczywiście wiedziałem, że będzie inaczej. Oczywiście, że spodziewałem się okresu przejściowego, który będzie trudny, nierzadko wkurzający, by przyzwyczaić się do nowego. Jednak największe zaskoczenie i najmocniej doskwierające problemy przyszły z zupełnie innej strony, niż się spodziewałem.

Mój nowy, lśniący iMac to pierwszy od wielu lat komputer stacjonarny, którego używam.

Próbuję sięgnąć pamięcią…. Tak, z desktopów przestałem korzystać gdzieś w okolicach 2005 r. 12 lat to szmat czasu.

Można się odzwyczaić od monitora, samodzielnej klawiatury. Tym bardziej, że dziś szybciej i nierzadko znacznie bardziej efektywnie pracuje mi się na urządzeniach z ekranem dotykowym, głównie na smartfonach. Niemniej jednak jest dla mnie wielkim zaskoczeniem, że...

...rozkład pola widzenia elementów na 27-calowym ekranie iMaca jest tak różny od 15-calowego ekranu MacBooka Pro.

Wiem, że 27” to potężny ekran. I znacznie większy od 15-calowego. Wiem, że jego proporcje oznaczają inny rozkład treści, okien aplikacji i dokumentów, niż to, do czego byłem przyzwyczajony. Po to zresztą między innymi inwestowałem w tak duży ekran, by móc ogarniać więcej elementów w jednym widoku, bez wyciągania na zewnątrz poszczególnych okien.

Co jest dla mnie sporym zaskoczeniem to fakt, iż mój mózg nie ogarnia tego ekranu w całości. To znaczy, widzę cały ekran, potrafię dostrzec zmiany w każdym jego rogu - na przykład powiadomienie systemowe w prawym górnym rogu, zmianę na ikonce w docku umieszczonym z lewej strony - ale nie potrafię tego do końca wszystkiego na raz przeprocesować.

Łapię się na tym, że skupiając wzrok na danym oknie ustawionym po prawej stronie dostępnej przestrzeni ekranowej nie jestem w stanie zrozumiale ogarniać tego, co się dzieje po lewej. Wciąż jednak mój mózg próbuje to procesować, co… skutkuje znacznie szybszym zmęczeniem organizmu.

Aby przenieść wzrok na interesujące mnie miejsce ekranu muszę przechylić głowę, co jest zupełną nowością w mojej pracy biurowej. Dotychczas wszystko miałem w zasięgu wzroku, bez fatygowania szyi. Dziwne to uczucie. Nie spodziewałem się go.

Z tym związane jest drugie zaskoczenie:

Praca z iMakiem wymaga ode mnie zupełnie innej postawy całego ciała

Swego czasu sporo zainwestowałem w odpowiednie stanowisko pracy. Mam (super wypasione) biurko do pracy siedząco-stojącej. Mam specjalny ergonomiczny fotel, który naciskając odpowiednie partie kręgosłupa i mięśni wokół niego wymusza odpowiednią sylwetkę przy pracy.

I niby wtedy wymuszone zmiany sporo pomogły w mojej higienie pracy, to jednak teraz dopiero widzę, że był to dotychczas jedynie półśrodek. Dopiero praca z ekranem iMaca odpowiednio skutecznie wymusza na mnie poprawną postawę przez cały czas trwania sesji pracy. Głowa i wzrok pracują bowiem na innym pułapie, wyżej, co z kolei blokuje kręgosłup w odpowiednim prostym ułożeniu.

Wytrzymanie kilkudziesięciu minut w tak poprawnej pozycji jest… mocno męczące. W rezultacie robię dziś więcej zmian w sesjach pracy siedzącej i stojącej.

Wielkie problemy sprawia mi praca na zewnętrznej klawiaturze.

Zainwestowałem w tę nową klawiaturę Apple’a z dodatkowym blokiem numerycznym i nie wiem, czy nie popełniłem błędu. Trudno mi bowiem przyzwyczaić się do tego, że moja prawa dłoń nie może spoczywać na powierzchni z prawej strony - tam są teraz klawisze.

Nie narzekam przesadnie na to, że rozkład funkcyjnych klawiszy jest nieco inny, niż ten na moim MacBooku Pro - prawy command, prawy option sprawiają mi na razie sporo problemów - bo wiadomo, że muszę zmienić nawyk mięśniowy. Zewnętrzny gładzik, który nie znajduje się teraz pod klawiaturą, a po jej prawej stronie, to już jednak problem ergonomii pracy.

Od zawsze pracuję zarówno na myszce, jak i gładziku. Przyzwyczaiłem się, że część rzeczy wykonuję za pośrednictwem myszki (w moim przypadku zdecydowanie ulubiona Magic Mouse 2), a inne z pomocą gładzika. Dziś łapię się na tym, że szukam gładzika pod klawiaturą, a tam go nie ma. Przesunięcie prawej ręki, by sięgnąć gładzika jest na razie dla mnie problematyczne, tym bardziej, że jestem leworęczny i moja prawa dłoń jest znacznie mniej precyzyjna od lewej.

Na dziś mój setup wygląda następująco: po lewej Magic Mouse, na środku klawiatura, po prawej Trackpad. Cóż, miną tygodnie zanim się do tego przyzwyczaję.

Duży ekran pozwala na zupełnie inny rozkład okien aplikacji. Tyle że nie potrafię na razie znaleźć złotego środka.

Mac, mimo iż nie nazywa się Windows, jest wręcz stworzony do pracy na oknach aplikacji i dokumentów. I przez lata pracy na MacBooku wypracowałem sobie idealny setup okien w różnych scenariuszach - na różnych biurkach, w różnych konfiguracjach, by dobrze obsłużyć zwyczajową kolejkę czynności.

Wielki ekran iMaca burzy mi całość tego, co przez lata wypracowałem. Na razie, mimo iż mój iMac miał właśnie pozwolić na bardziej ergonomiczną pracę na oknach, powoduje u mnie poznawczą frustrację.

Od wielu godzin próbuję odpowiednio pogrupować okna, by odpowiednio mieściły się na poszczególnych biurkach i… nie mogę za cholerę znaleźć złotego środka. Na razie zamiast cieszyć się uproszczeniem pracy, mocno ją sobie skomplikowałem - wciąż czegoś szukam, przeklikuję, przerzucam, zmieniam wielkość okien, itd.

Wiem, że większość z opisanych przeze mnie problemów to typowe nerdowskie żale. Chciałem się jednak z wami podzielić moimi spostrzeżeniami właśnie teraz, na szybko i na bieżąco, tym bardziej, że wydaje mi się, że w zachwytach nad nowym sprzętem zazwyczaj brakuje trzeźwego spojrzenia na problemy natury ergonomicznej.

Planuję także wrócić do tego tekstu za kilka tygodni po tym, jak już się do pracy na wielkim iMacu przyzwyczaję. I wtedy z perspektywy czasu ocenić, co udało się wyprostować, a co nie.



Od wczoraj pracuję na nowym 27-calowym iMacu

Chińczycy skopiowali iPhone'a 3 lata po premierze

0
0

OnePlus popełnia ten sam błąd, co swego czasu Samsung i Xiaomi. Nie wystarczy zrobić telefon, który wyglądem łudząco przypomina iPhone'a, by przekonać fanów Apple'a do przesiadki na inny system operacyjny. Nie pomoże tu nawet Emily Ratajkowski.

Do tej pory OnePlus kojarzył mi się z taką małą manufakturą, która sprzedawała całkiem sensowne smartfony przy niskich marżach. Niestety ich najnowszy telefon, czyli OnePlus 5, to nie jest twórcze rozwinięcie poprzednich projektów (które były - swoją drogą - całkiem udane). To już tylko i aż bezczelna zrzynka z Apple'a.

Oglądając prezentację OnePlus 5 przecierałem oczy ze zdumienia.

Jak można zachwalać design telefonu, który jest tak bardzo podobny do produktu lidera rynku? Na wyglądzie obudowy, kolorze i kształcie fug się nie skończyło. Druga część prezentacji zachwalająca podwójny aparat z teleobiektywem - też już to gdzieś widziałem!

OnePlus kreował się na firmę, która idzie własną drogą w opozycji do pozostałych korporacji. Niestety, zamiast iść nią dalej, zdecydowano się na krok wstecz. Nie wątpię, że OnePlus 5 będzie świetnym telefonem, który znajdzie wielu zadowolonych nabywców. To urządzenie jest jednak wtórne i nie budzi pozytywnych emocji.

Konferencja OnePlus przypomniała mi, że niemal cała branża ma nadal kompleks iPhone'a.

Przez lata co drugi telefon nazywany był iPhone-killerem. Marki takie jak Samsung i Xiaomi wybiły się na tym, że stawały w opozycji do Apple'a i działały na granicy przyzwoitości. Samsung Galaxy S po latach stał się jednak marką samą w sobie, a Koreańczycy praktycznie całkowicie wykorzenili te nawyki.

Podobną drogę przeszło Xiaomi. Chińczycy z początku żerowali na Apple'u tak bardzo, że nawet strony internetowe produktów wyglądały toczka w toczkę jak witryny w domenie apple.com. Teraz firma się wyrobiła: katalog rośnie, a produkty często są ciekawe, wyjątkowe, nietypowe.

OnePlus właśnie cofnął się na pozycję, którą Samsung i Xiaomi okupowali wcześniej.

Zamiast iść za ciosem i pokazać coś swojego, oryginalnego, zdecydowano się na wykorzystanie kserokopiarki. Jeśli OnePlus chce przekonać do siebie fanów benchmarków, to może się to udać, ale dla nich obudowa i tak ma drugorzędne znaczenie. Z myślą o kim w takim razie projektowano ten telefon?

Osoby, które uwielbiają Androida, ale naśmiewają się (poniekąd słusznie) z przestarzałego designu iPhone'a, raczej nie spojrzą na OnePlus 5 życzliwie. Obecni posiadacze iPhone'a? Nie mają żadnego konkretnego powodu, by wymienić swój obecny telefon na jego tańszą imitację.

Apple za to robi swoje.

Apple od trzech lat sprzedaje niemal ten sam telefon i szykuje się do sporej zmiany w tym roku i nie ogląda się na innych Pozostali producenci często jednak czują, że są w cieniu amerykańskiej korporacji. A to robią przytyki wobec iPhone'a w reklamach i na prezentacjach, a to bezczelnie kopiują design.

Taka kopia zawsze pozostanie kopią. Po co klienci mieli lata temu kupować telefon z BlackBerry OS, który uruchamiał okrężną drogą aplikacje z Androida, skoro mogli mieć po prostu... telefon z Androidem? Tu tak samo: po co mi OnePlus 5, który do złudzenia przypomina iPhone'a, skoro mogę nie bawić się w półśrodki?

iPhone'a zresztą nie kupuję ze względu na design, a ze względu na oprogramowanie.

To, że OnePlus 5 wygląda jak iPhone to żadna zaleta. Ostatni telefon Apple'a, który faktycznie był śliczny, to iPhone 5s. Modele z 4,7-calowym i 5,5-calowym ekranem nie mają już tego uroku. Obiektywnie patrząc iPhone 7 Plus to przestarzały projekt: ogromne ramki dookoła ekranu, wystający aparat itp.

OnePlus 5 kopiuje ten przestarzały design na kilka miesięcy przed prezentacją nowego telefonu Apple'a. Już lepiej by było, gdyby nowy telefon OnePlus był wzorowany np. na Samsungu Galaxy S8, który faktycznie wprowadza powiew świeżości na tym rynku lub dodawał coś naprawdę fajnego w kwestii oprogramowania.

Kopiowanie iPhone'a i to po 3 latach to po prostu strzał w stopę - niezależnie od tego, która celebrytka trzyma go w ręku podczas prezentacji i ile GB pamięci udało się upchnąć w środku.



Chińczycy skopiowali iPhone'a 3 lata po premierze

Katy Perry kontra Wszechświat

0
0

Jestem prostą dziewczyną, widzę w polecanych na YouTubie Neila de Grasse Tysona, klikam. Tym razem okazało się, że kliknęłam na rozmowę Tysona z piosenkarką Katy Perry. Wytrwałam 22 minuty, niecałą połowę, bo było to zbyt bolesne, by przetrwać całość. Katy Perry okazała się wszystkim, czego nie znoszę w ludziach.

Przestałam lubić narzekanie, bo nie chcę być w przyszłości starszą, zaprawioną jadem osobą. Milczałam, gdy jakiś czas temu media oszalały na punkcie kilkudniowego streamu na żywo z okazji wypuszczenia nowego albumu Katy Perry. Milczałam o tym, że nie chcę nawet wiedzieć, że Perry wypuściła nowy album, ale jeśli chcę choć trochę wiedzieć, co się dzieje w Polsce i na świecie, ta informacja została na mnie wymuszona. Tak działa era informacji, w której poważne newsy muszą mieszać się z rozrywką, żeby wyrobić kliki i zarobić na swoje istnienie. Rozumiem. Nie narzekam.

https://www.youtube.com/watch?v=3ujWVbjKBCo&feature=youtu.be

Jednak 22 minuty z Katy Perry rozmawiającej z astrofizykiem i jednym z najpopularniejszych edukatorów sprawiają, że w środku chce mi się krzyczeć.

Po pierwsze Katy Perry, jedna z najpopularniejszych gwiazdek, idolka milionów ludzi i dzieciaków, zachowuje się jak rozwydrzona trzynastolatka - wygina się na siedzeniu, przerywa, wrzuca powiedzonka i dygresje, które są kompletnie nie na temat. Po prostu widać, że Perry słucha swojego gościa piąte przez dziesiąte; że słyszy tylko to, co chce usłyszeć i ignoruje resztę. To chaos, ale taki najgorszy, bo kompletnie niepodparty wiedzą, co Perry pokazuje na każdym kroku. Piosenkarka nie ma podstaw jakoś z poziomu liceum.

To irytujące, zwłaszcza że sama nazywa siebie gąbką chłonną wiedzy, osobą, która uwielbia uczyć się nowych rzeczy. Nie widać tego w ogóle, bo wydaje się niemal nieobecna w obliczu osoby, która mogłaby nauczyć ją wielu rzeczy i która stara się przedstawić tę wiedzę w niesamowicie przystępny, zindywidualizowany sposób.

Bardzo irytujące jest też to, jak Katy Perry kompletnie zignorowała to, kto jest jej gościem.

Dziesięć minut w googlowania powiedziałoby jej, że Tyson jest głośnym ateistą, który nie zajmuje się mistycyzmem i ezoteryką, i nie wierzy w istnienie sił wyższych. Jednak nie - Perry nie zrobiła nawet tego - więc co chwilę wtrąca uwagi o reinkarnacji, o siłach wyższych i innych tematach, które wydają się przypadkowe, ale jednocześnie całkowicie sprzeczne z tym co próbuje powiedzieć Tyson. Oglądanie tego jest, jak to mówią dzieciaki w internecie, “cringeworthy” - wywołuje niezręczność nawet we mnie, pasywnym widzu.

Nie jestem przeciwna muzyce popularnej, gwiazdom i gwiazdkom jako takim, i nawet lubię Lady Gagę.

Jednak Kate Perry, tym jednym segmentem, jedynym, którym Perry miała szansę zyskać moją sympatię jako osoba, która podchodzi z szacunkiem do gości, która jest zdolna do ciekawej rozmowy, pokazała mi, że jest dokładnie tym, na co się kreuje - osobą pełną ignorancji, która nie potrafi skupić się chociaż na chwilę.

Mówienie “wiem, że nic nie wiem” nie jest samo w sobie żadnym świadectwem ciekawości świata, jeśli nie podąża za tym prawdziwa chęć pogłębiania wiedzy.

Szkoda, bo ta ezoteryka, o której tak papla Perry, mogłaby zostać zastąpiona prawdziwą, namacalną nauką, która daje wystarczająco powodów do artystycznych zachwytów. To, że powstaliśmy, że istniejemy świadomie, że Wszechświat jest tak ogromny, teorie o tym, że jesteśmy symulacją są tak romantyczne i niosą w sobie ładunek przerażenia i nadziei, że mogłyby posłużyć za inspirację wielu artystom.

Tymczasem miliony ludzi oglądało Katy Perry i jej chaotyczny streaming dlatego, że jakimś cudem dzisiejszy świat promuje właśnie takich ludzi. Ludzi, którzy - gdy zabierze się im ich największe osiągnięcie (w tym przypadku muzykę) - okazują się nie tylko nieciekawi, ale też potencjalnie szkodliwi jako idole i autorytety.



Katy Perry kontra Wszechświat

Firefox Focus, przeglądarka dla maniaków prywatności od Mozilli, trafia na Androida

0
0

firefox focus na androida

Twórcy przeglądarek coraz częściej tworzą kilka aplikacji do tego samego. Oprócz kombajnów do zadań specjalnych powstają małe przeglądareczki, które mają być lekkie, zgrabne i szybkie, a do tego blokują natywnie skrypty reklamowe. Jednym z takich programów jest Firefox Focus, który właśnie debiutuje na Androidzie.

Firefox Focus pojawił się w zeszłym roku na iPhone'ach i iPadach. To kolejna alternatywna przeglądarka internetowa. Jest rozwijana niezależnie od głównej gałęzi rozwojowej Firefoksa. Ten zupełnie nowy program, ma sprawić, że świat będzie lepszym miejscem być "szybki, prosty i dbać o prywatność".

https://www.youtube.com/watch?v=NZOpi7w7RMM

Mozilla chwali się, że Firefox Focus okazał się sukcesem w App Storze i teraz wydano ten program w wersji na Androida.

Przeznaczenie Firefox Focus na Androida jest dokładnie takie samo, jak w przypadku iPhone'a i iPada. To w założeniu nie tyle główna, co dodatkowa przeglądarka, która ma pomóc ukryć przeglądane treści przed wścibskimi algorytmami Google'a, Facebooka i wszystkich innych złowrogich korporacji.

Tak naprawdę Firefox Focus to taki zaawansowany tryb porno incognito z własną ikonką. Interfejs jest prosty do bólu, a wszystkie dane na temat tego, co użytkownik przeglądał, są usuwane w momencie zakończenia sesji. Nie trzeba już ręcznie czyścić historii, bo historia przeglądania nie jest zapisywana.

Przeglądanie sieci w Firefox Focus ma być szybsze, niż w zwykłej przeglądarce.

Mozilla w myśl zasady, że wszystkie skrypty reklamowe i śledzące użytkownika spowalniają ładowanie się stron internetowych, chce je wycinać. Dzięki temu użytkownik nie musi obawiać się o swoją prywatność, a jako bonus może nieco szybciej ładować strony internetowe.

firefox focus na androida

Ciekaw tylko jestem, ile czasu stracą użytkownicy Firefox Focus, by ponownie wyszukać stronę oglądaną kilka dni wcześniej, skoro nie będą mogli odszukać jej w historii przeglądanych witryn. Mam wrażenie, że ta cała oszczędność czasu jest złudna, bo odzyskane sekundy będzie się przetracać gdzie indziej.

To nie koniec nowości w Firefox Focus na Androida.

Mozilla zwraca uwagę chociażby na licznik zablokowanych skryptów przez Firefox Focus. Użytkownicy mogą poświęcić zaoszczędzony dzięki temu czas, by przybić samym sobie mentalną piątkę za to, jak wielu korporacjom odmówili cennych informacji na swój temat.

W systemie Android pojawi się też funkcja, która będzie informowała użytkownika o otwartej sesji. Jeśli aplikacja uruchomiona będzie w tle, to specjalny wpis w menu powiadomień będzie przypominał o tym, że użytkownik nie zamknął jeszcze ostatniej sesji i nie wyczyścił historii.

firefox focus na androida

W przeglądarce pojawi się przycisk, który pozwoli załadować stronę w normalny sposób.

Nie każda witryna dobrze działa po zablokowaniu skryptów, więc pojawiła się furtka, która pozwoli i tak je przeglądać. Swoją drogą ciekawe, ile zaoszczędzonego czasu użytkownicy Firefox Focus stracą na tym konieczności przeładowywania stron, które bez skryptów ładują się niepoprawnie.

Tak jak jednak jestem w stanie zrozumieć argument, że dzięki takim programom można oszczędzić nieco czasu, tak śmieszą mnie jednak zaprawieni w cyfrowych bojach obrońcy prywatności, którzy przeceniają swoje znaczenie w erze big data i krzyczą do monitora "nie dowiesz się, jakie porno lubię amerykański imperalisto i ruski szpiegu!".

Złowrogie korporacje nawet nie zauważą tego, że ułamek takich danych zniknie.

Historia w przeglądarce to nie jest coś, czego się wstydzę - to narzędzie! Wielokrotnie sam korzystam z listy odwiedzonych stron, by szybko odszukać materiał, który widziałem kilka dni wcześniej. Namierzyć go w wynikach przeglądania jest łatwiej, niż odszukać go w Google.

Nie widzę też żadnego powodu, by blokować skrypty dopasowujące reklamy pod moje gusta. W miejscu na baner, które i tak wyświetli mi go wyświetli, zdecydowanie wolę zobaczyć coś, co ma potencjał, by mnie zainteresować. Wolę nawet reklamę gry wideo, którą już kupiłem, niż generycznych leków na rozwolnienie.

Firefox Focus znalazł jednak wielu entuzjastów na iPhone'ach i iPadach. Jestem przekonany, że równie wiele, jeśli nie więcej osób skusi się na androidową wersję tej aplikacji. Sam jednak nie widzę żadnego powodu, by korzystać z takiego programu zamiast z trybu incognito w systemowej przeglądarce.

Firefox Focus można pobrać z Google Play i App Store.



Firefox Focus, przeglądarka dla maniaków prywatności od Mozilli, trafia na Androida

Prezes Ubera odchodzi, pozostawiając firmę w głębokim kryzysie

0
0

Osobiste tragedie nigdy nie są łatwe do przejścia, dlatego też trudno się dziwić Travisowi Kalanickowi rezygnacji ze stanowiska prezesa Ubera. Wielu uważa jednak, że śmierć matki biznesmena to tylko jedna z wielu przyczyn tych zmian na szczycie.

Travis Kalanick ogłosił, że bierze bezterminowy urlop rezygnując tym samym z pełnienia funkcji dyrektora generalnego firmy Uber. Oficjalnym powodem są problemy osobiste. A konkretniej, dramat rodzinny jakim jest śmierć matki Kalanicka.

- Travis zawsze stawiał Ubera na pierwszym miejscu. To odważna decyzja oraz znak jego oddania dla firmy. Rezygnacja ze stanowiska da Travisowi czas na odbycie żałoby po niedawnej osobistej tragedii oraz pozwoli Uberowi na swobodne wejście w nowy rozdział historii firmy. Jednocześnie liczymy na dalszą owocną współpracę z Travisem w ramach Rady Nadzorczej Ubera – czytamy w przysłanym do Spider’s Web oświadczeniu firmy.

Nie śmiem nawet przez chwilę bagatelizować wpływu tej tragicznej śmierci na stan psychiczny Kalanicka i za grosz we mnie cynizmu. Nie sposób jednak nie zauważyć zbiegu okoliczności, jakim jest rezygnacja prezesa i bardzo niepochlebny raport na temat praktyk firmy względem jej pracowników.

Raport przedstawia Ubera jako wyjątkowo niekompetentnego pracodawcę.

Cała historia zaczęła się od wpisu blogowego autorstwa Susan Fowler, w którym zarzuciła firmie dyskryminację płciową i przymykanie oczu na molestowanie seksualne. Jej zarzuty wydaje się potwierdzać ów raport, z którego wynika, że firma powinna poświęcić więcej czasu na przeszkolenie działu HR w zakresie przyjmowania skarg od pracowników oraz wprowadzenie zakazu tworzenia relacji romantycznych pomiędzy pracownikami a ich przełożonymi.

uber w polsce

Raport zarzuca też firmie niedostateczne wysiłki jeśli chodzi o różnorodność rasową i płciową wśród pracowników Ubera, czemu miałoby zaradzić powołanie rady na rzecz różnorodności zatrudnienia. Firma, według raportu, powinna też wprowadzić zwyczaj we wstępnej selekcji kandydatów na nowych pracowników przez czytanie życiorysów bez kontaktu z kandydatem. Uber wezwany jest też do zastosowania tak zwanej Zasady Rooney’a zakładającej obsadzenie na stanowisku dyrektorskim co najmniej jednej kobiety i jednego przedstawiciela wybranej mniejszości.

A to nie koniec kłopotów wizerunkowych Ubera.

Jeszcze nie tak dawno temu głośno było o rezygnacji Davida Bondermana z zarządu Ubera po tym, jak na jednym z zebrań był uprzejmy zastosować względem koleżanki Arianny Huffington kąśliwą uwagę o charakterze seksistowskim.

Niedawno też firma musiała zapłacić 20 mln dolarów grzywny za wprowadzanie w błąd kandydatów na kierowców Ubera na temat ich potencjalnych zarobków w firmie. Marce Uber nie pomogło też przyjęcie przez Kalanicka zaproszenia od Donalda Trumpa do jego rady ekonomicznej, choć później zrezygnował z tego zaszczytu.

Mniejszych skandali było więcej, w tym doniesienia o „toksycznej atmosferze w firmie”, wycieczce dyrekcji firmy do koreańskiego domu publicznego, czy nawet próbie zatuszowania gwałtu na jednej z pracownic.

To również nie koniec jego prawnych kłopotów.

Cały sens istnienia Ubera leży w pełnej automatyzacji. Gigant nie ukrywał, że kierowcy samochodów to tymczasowe rozwiązanie i że dąży do oferowania automatycznych i autonomicznych taksówek. Tymczasem firma została pozwana przez należące do Alphabetu – właściciela Google’a – Waymo o kradzież własności intelektualnej. Jeżeli zarzuty okażą się zasadne, program rozwojowy na rzecz autonomicznych pojazdów Ubera będzie musiał zaczynać od nowa, czego efektem będą olbrzymie zaległości względem konkurencji.

Nie zapominajmy też o śledztwie w sprawie programu Greyball, którego celem było omijanie zakazów działalności w miastach, w których przewóz osób przez kierowców bez licencji jest nielegalny.

Może po prostu Travis Kalanick nie nadaje się do tej roboty?

Kalanick bez wątpienia stworzył jedną z najbardziej rozpoznawalnych firm na świecie, cenionej przez miliony klientów którzy codziennie korzystają z usług Ubera. Jednak tak jak bez wątpienia ma on niesamowitą smykałkę do interesów i ma zadatki na bycie określanym jako wizjoner, tak wyraźnie ma duże problemy z nadzorowaniem działalności swoich podwładnych.

W dzisiejszym świecie, tak przeczulonym na wartości wyznawane przez korporacje i ich tak zwaną kulturę, może okazać się że Kalanick, mimo swojego wielkiego talentu, nie nadaje się do roli prezesa nowoczesnej korporacji.

Na razie rezygnacja Kalanicka ma charakter tymczasowy. Jak wróci i ułoży myśli w głowie po osobistej tragedii ma nam pokazać – jak zapewnia – Ubera 2.0 i Travisa 2.0. Niestety, nie sprecyzował czym ów nowy Kalanick i nowy Uber mają się różnić od swoich aktualnych wersji.



Prezes Ubera odchodzi, pozostawiając firmę w głębokim kryzysie

Sponsorowane piosenki w Spotify oznaczają jedno: lepiej szybko wykup opcję Premium

0
0

spotify hifi

Lepiej szybko wykupcie Spotify Premium. Największy serwis streamingowy świata planuje wprowadzić nowy typ reklamy do darmowej subskrypcji. A to może się bardzo źle skończyć.

Wiecie, dlaczego przestałem słuchać radia? Powód jest bardzo prosty. Nie licząc wczesnorannego i nocnego pasma, większość popularnych stacji odtwarza w kółko ten sam zestaw utworów. Jeśli czasem masz wrażenie, że w radiu słyszysz 5 tych samych kawałków puszczonych w pętli… cóż, niewiele się mylisz. Zdarzają się sytuacje, w których ten sam utwór odtwarzany jest co 20 minut!

Powody ku temu są dwa. Po pierwsze w radiu słyszymy te, a nie inne utwory, bo… ktoś je wybrał. Większość stacji radiowych aktualnie opiera swoje playlisty nie o doświadczenie czy gust muzyczny DJ-ów, ale o głosowanie na stronie internetowej. Jeśli dostateczna liczba słuchaczy wybierze jakąś piosenkę odpowiednią liczbę razy, ta powraca na antenę jak bumerang, a radio odtwarza ją jak najczęściej, gdyż otrzymuje czytelny sygnał – piosenka się podoba (nawet jeśli nie jest to prawda).

Pomyślcie tylko, ile razy zdarzyło się wam zanucić znienawidzoną, miałką, popową piosenkę wbrew woli, tylko dlatego, że przez ostatnie dwie godziny słyszeliście ją w radiu 10 razy. Nawet jeżeli dany wykonawca kompletnie was nie interesuje, nawet jeżeli piosenka jest fatalna, to niestety – ludzki mózg działa tak, że jeśli atakować go odpowiednio długo, jakąś treścią, to ją przyswoi. Ot, natura.

I to prowadzi do drugiego powodu. Taka sytuacja jest na rękę wytwórniom muzycznym, które za odpowiednią sumę pieniędzy mogą „nakłonić” rozgłośnię to odtwarzania utworów ich wykonawców w konkretnych godzinach, żeby wykorzystać ten mechanizm.

W przeciwieństwie do regulacji w Stanach Zjednoczonych, w Polsce prawo podchodzi do kwestii opłacania czasu antenowego dość… niejednoznacznie i teoretycznie wytwórnie mogą wpływać finansowo na to, czego słuchamy w radiu.

Jakub Kralka, redaktor naczelny naszego siostrzanego serwisu Bezprawnik.pl, tak tłumaczy tę sytuację:

Stacje radiowe są ograniczone w zakresie dobierania ramówki. Ustawa o radiofonii i telewizji wprowadza dość sporo wymogów i ograniczeń co do formatu treści czy kraju ich pochodzenia.

 

Jeśli zaś chodzi o praktykę płacenia stacjom radiowym za odtwarzanie utworów - trudno jest jednoznacznie ocenić taką sytuację z punktu widzenia prawa.

 

Wszystko zależy od tego, czy emisję tak opłaconych utworów uznamy już za sponsoring, wtedy na początku lub końcu audycji powinna pojawić się przynajmniej informacja - jednak ja nie spotkałem się z taką praktyką. Ustawa wskazuje też między innymi, że sponsor nie może wpływać na treść audycji w sposób ograniczający samodzielność nadawcy. Czy czymś takim jest już wykupienie elementu w ramówce muzycznej?

 

Ustawa o radiofonii i telewizji z jednej strony jest więc bardzo rygorystyczna, z drugiej - niedostatecznie precyzyjna.

 

Odnoszę wrażenie, że rynek mediany oraz sama ustawa egzystują sobie równolegle na odrębnych płaszczyznach, starając się wzajemnie nie zawracać sobie przesadnie głowy.

 

Jestem jednak skłonny wyobrazić sobie surową interpretację przepisów, w drodze której radiostacja zostałaby ukarana za odtwarzanie piosenek, za co ktoś zapłacił, a nie zostało to przynajmniej oznaczone.

A jak konkretne stacje radiowe interpretują te przepisy? To może pozostać tylko w sferze naszych domysłów. Dlaczego jednak w ogóle o tym piszemy? Otóż ten trapiący polskie radio problem może już wkrótce przeniknąć także do… Spotify.

Spotify… chce być jak radio. W tym najgorszym wydaniu.

Jak donosi Techcrunch, gigant streamingowy właśnie stawia pierwszy krok ku temu, żeby stać się jak radio.

Spotify testuje nowy typ treści sponsorowanej w darmowym progu subskrypcyjnym – piosenki wplatane w odtwarzaną przez użytkownika playlistę. Sugerowane przez Spotify utwory mają być dostosowane do gustu konkretnego użytkownika, ale to nie zmienia faktu, że będzie to utwór, którego „sugestia” została opłacona przez wytwórnię w nadziei na to, że słuchacz doda ją do swojej biblioteki.

Rację mają ci, którzy określają tę propozycję mianem powrotu do dni tzw. Payoli, czyli praktyki opłacania czasu antenowego przez wytwórnie muzyczne. I rację mają ci, którzy mówią, że owa praktyka słusznie została zakazana. Ostatecznie wybór tego, jakiej muzyki słuchamy, powinien być zależny od nas, a nie od tego, która wytwórnia da więcej.

Nie twierdzę oczywiście, że Spotify doprowadzi do takiej sytuacji. Jest jednak taka możliwość.

Sponsorowane piosenki są na razie we wczesnej fazie testów. Osoby, u których funkcja jest już aktywna, mogą ją wyłączyć z poziomu ustawień aplikacji. Może się okazać, że faktycznie Spotify sprawi, że nowe reklamy będą nieinwazyjne i użytkownicy zgodzą się przesłuchać jedną piosenkę ekstra w zamian za dalsze korzystanie z serwisu za darmo.

Niestety, jest też szansa, że wytwórnie wykorzystają okazję i będą się licytować o to, kto więcej zapłaci za wpychanie swoich artystów słuchaczom na Spotify, a Spotify na to przystanie.

Ostatecznie… finansowo biznes Spotify się, delikatnie mówiąc, nie spina.

Jak pisał ostatnio Przemek, 90% przychodu firmy pochodzi z płatnych subskrypcji, a ledwie 10% z reklam. Wszystko byłoby w porządku w tym układzie, gdyby nie to, że na 140 mln aktywnych użytkowników serwisu, z płatnej wersji korzysta raptem 48 mln.

Nie jest więc dziwne, że Spotify, wciąż nie mogąc odnotować zysku, sięga po coraz bardziej radykalne środki, nawet jeśli może się to odbyć ze szkodą dla słuchaczy.

Najprostszy sposób na uniknięcie problemu? Płacić abonament.

Osobiście każdego dnia wybiorę 20 zł/mies. ponad coraz bardziej nachalne, intruzywne reklamy, szczególnie jeśli miałoby do nich dołączyć wciskanie mi na siłę piosenek opłaconych przez wytwórnie.

Zdaję sobie jednak sprawę, że należę do mniejszości. Ostatecznie blisko 2/3 użytkowników serwisu to osoby korzystające z jego darmowej wersji.

Ci, którzy decydują się na korzystanie z darmowej wersji serwisu, odbierają sobie prawo głosu w kwestii tego, jakie reklamy serwuje im Spotify. Serwis musi oferować treści sponsorowane, by przetrwać, a jeśli ktoś nie może się z tym pogodzić, ma w zasadzie dwa wyjścia – opłacić abonament lub przestać korzystać z usługi.

20 zł miesięcznie za dostęp do tak ogromnego zbioru muzyki to żaden wydatek. Swoboda dostępu, komfort użytkowania, brak reklam - to wszystko jest warte tych pieniędzy i dziwi mnie, że 98 mln użytkowników Spotify tego nie dostrzega, trzymając się darmowego progu. Na którym serwis i tak… nie zarabia.

Niestety, przez tę dysproporcję wytworzył się nam pewien paradoks.

Otóż Spotify mógłby rozwiązać (potencjalnie) swój problem zarobkowy, decydując się na model, jaki stosuje konkurencja od Apple i Google – zaoferować wyłącznie płatną usługę z okresem próbnym. Tym sposobem wszyscy, którzy chcieliby korzystać z serwisu, musieliby za niego płacić.

Gdyby jednak Szwedzi w tym momencie zmienili zasady gry, straciliby prawdopodobnie więcej, niżby zyskali. Strata 98 mln niepłacących subskrybentów to po pierwsze potężny spadek liczby użytkowników (a cyferki mają znaczenie, zarówno dla odbiorców, jak i… inwestorów) a po drugie znaczące uszczuplenie liczby królików doświadczalnych, z których Spotify wyciąga informacje o tym, jakiej muzyki słuchamy i jak słuchamy.

A to właśnie dzięki tym informacjom Spotify jest w stanie oferować trafnie dobrane playlisty i opracowywać nowe, inteligentne funkcje bazujące na uczeniu maszynowym.

Żeby uniknąć straty serwis szuka rozwiązania w nowych formach reklamy, które mogą nie spodobać się użytkownikom darmowego progu, a to w konsekwencji… może spowodować ich odpływ. Tak źle, tak niedobrze.

To pokazuje jedno – Spotify nadal nie ma pomysłu na to, jak na siebie zarobić.

Szwedzki serwis streamingowy podlega obecnie ogromnej presji. Nie dość, że ustawicznie generuje straty, to jeszcze znajduje się pod ciągłym ostrzałem wytwórni i artystów, którzy nieustannie podtrzymują, że serwis nie wypłaca im należytych zarobków.

Na domiar złego konkurencja depcze im po piętach; szczególnie Apple Music, które mają już 40 mln. subskrybentów zbliża się do wyrównania wyniku z płacącymi subskrybentami Spotify. A Spotify, w przeciwieństwie do Apple, nie ma innych źródeł przychodu, niż swój serwis streamingowy.

Spotify testuje różne metody, ale nie może się zdecydować, w którym obszarze chce zwiększyć swój przychód – czy wprowadzić nachalne reklamy dla użytkowników darmowej wersji, czy prowadzić dodatkowy, wyższy abonament HiFi dla miłośników muzyki najwyższej jakości? A może jedno i drugie?

Jedno jest pewne. Firma musi szybko znaleźć sposób na to, by zacząć zarabiać. Inaczej dołączy dołączy do Snapchata i Ubera jako kolejny gigant-wydmuszka, którego przy życiu utrzymuje tylko dobra wola inwestorów.



Sponsorowane piosenki w Spotify oznaczają jedno: lepiej szybko wykup opcję Premium

Potężne samochody elektryczne przyjadą z północy

0
0

Możemy właśnie powiększyć (skromną do tej pory) listę producentów samochodów elektrycznych, których produkty będą wzbudzać nieprzeciętne emocje. Do gry włącza się bowiem... Polestar. 

Tak, ten sam Polestar, który wcześniej modyfikował samochody Volvo, i który w 2015 roku został przez Szwedzką markę przejęty. Dziś producent m.in. S90 i V90 CC ogłosił, że Polestar staje się osobną marką, choć nadal działającą wewnątrz grupy Volvo, skupioną na tworzeniu zelektryfikowanych samochodów o wysokich osiągach.

Bez znaczka Volvo.

Nie wiadomo jeszcze dokładnie jakie samochody stworzy nowy Polestar. Wiadomo jednak, że nie będą nosić logo Volvo, a własne (widoczne na grafice tytułowej). Mają też wyraźnie różnić się od standardowym modeli szwedzkiej marki i "zaoferować wymagającym klientom zelektryfikowane samochody o wysokich osiągach w każdym rynkowym segmencie". Niektóre rozwiązania i technologie Volvo będą jednak stosowane w pojazdach Polestara.

Nie ma przy tym pewności, czy pierwszy samochód Polestara będzie elektryczny, czy może zasilany układem hybrydowym. Volvo aktualnie nie oferuje ani jednego auta z napędem wyłącznie elektrycznym - jego debiut powinien mieć miejsce dopiero w 2019 r. W ofercie już teraz znajduje się natomiast hybrydowy silnik T8 0 mocy przekraczającej 400 KM.

Polestar będzie też jednak wciąż obecny w cywilnych pojazdach Volvo - chociażby w postaci specjalnie przygotowanych "pakietów optymalizacyjnych". W ostatnim czasie taki pakiet trafił m.in. do XC90 w wersji T8 - duży SUV rozpędzał się do 100 km/h w 5,5 sekundy.

Więcej informacji na temat planów Polestara powinniśmy poznać już jesienią tego roku.

Nie tylko Tesla.

Oczywiście na myśl o szybkich, elektrycznych samochodach (przynajmniej tych produkowanych względnie seryjnie) do głowy przeważnie przychodzi nam Tesla z jej imponującym przyspieszeniem do 100 km/h w czasie krótszym niż 2,5 sekundy. Tyle tylko, że chętnych do tworzenia elektrycznych czy zelektryfikowanych samochodów o takich lub podobnych osiągach jest i będzie więcej.

Chociażby koncepcyjny, czterodrzwiowy pojazd AMG, zaprezentowany podczas targów w Genewie, napędzany był właśnie silnikiem hybrydowym oferującym moc przekraczającą 800 KM. A o tym, że pojazd koncepcyjny jest dopiero wstępem do większego planu, może świadczyć fakt, że Mercedes-AMG już przygotował oznaczenie dla całej serii swoich mocniejszych, hybrydowych wersji samochodów - EQ Power+.

Rękawicę podejmują też inni. Nowy SUV Jaguara, I-Pace, będzie przyspieszał do 100 km/h w ciągu około 4 sekund. Porsche do 2020 roku powinno wprowadzić na rynek model oparty na projekcie Mission E. Plany stworzenia swojego elektryka ogłosił już dawno temu Aston Martin. E-Tron Sportback rozpędzi się do 100 km/h w 4,5 sekundy. Zresztą nawet takie pojazdy elektryczne jak Chevrolet Bolt mogą pochwalić się przyspieszeniem do 100 km/h na poziomie mniej niż 7 sekund.

[tesla]



Potężne samochody elektryczne przyjadą z północy

Własny samochód czy Uber - co się opłaca, a co nie ma sensu?

0
0

UberPool Uber

Uber kontra taksówka? To dlaczego nie Uber kontra... własny samochód? Co jest tańsze na dłuższą i krótszą metę?

Zanim rzucicie się do komentarzy, żeby napisać, że to zestawienie nie ma sensu, kilka zastrzeżeń:

  • To porównanie zasadniczo nie ma większego sensu - jest po prostu eksperymentem "excelowym", którego wyniku sam byłem ciekaw
  • Uber/taksówka i własny samochód mają zalety, których nie da się ująć w prostej tabelce z kosztami. W przypadku Ubera nie martwimy się np. o miejsce parkingowe. W przypadku własnego samochodu - o to, kiedy auto pojawi się pod naszym domem, etc. W przypadku Ubera/taksówki zawsze jesteśmy pewni, że auto jest sprawne (przynajmniej w jakimś stopniu). W przypadku własnego może okazać się, że stracimy kilka dni na wizytę w serwisie. Nie da się tego wpisać do tabeli, ale... to się wie.
  • Zestawienie może mieć sens, o ile ktoś jeździ głównie po mieście i wszystkie swoje podróże chciałby realizować samochodem.

Skąd w ogóle porównanie, skoro sam autor twierdzi, że jest bez sensu?

Z prostego powodu - często (nie tylko pod ostatnim tekstem) pojawiają się komentarze sugerujące, że taniej byłoby kupić własne auto, bo koszt przejazdu Uberem na poziomie około 1,8 zł jest bardzo wysoki.

To co, czas przejść do rzeczy i sprawdzić, czy faktycznie tak jest.

Założenia wstępne

W pobieżnej analizie uwzględnimy:

  • Przebiegi roczne z artykułu Dawida
  • Kilka różnych opcji zakupu/finansowania własnego samochodu
  • Uproszczone i pewnie niedoszacowane koszty serwisowe (w tym porządne opony całoroczne)
  • Spalanie samochodu benzynowego - w końcu Dawid poruszał się głównie po mieście, wiec diesel nie ma większego sensu
  • Koszty ubezpieczenia dla kierowcy takiego jak Dawid, czyli bez zniżek na start
  • Roczną zniżkę na OC na poziomie 10 proc.
  • Koszt serwisowy roczny na poziomie 600 zł (czytaj: nic się nie psuje, robimy tylko absolutnie podstawowy coroczny serwis)
  • Średnią cenę paliwa na poziomie 4,45 zł i jej stałość
  • Opony całoroczne, sensowny zestaw na felgi 15-16 cali
  • Bierzemy pod uwagę opcje dla klientów indywidualnych

Czego nie bierzemy pod uwagę?

  • Samochodów naprawdę drogich w zakupie
  • Kosztów parkingów czy garażowania
  • Innych drobiazgów

I to chyba wszystko.

Opcja pierwsza: Tani samochód

Przy czym tani jest oczywiście pojęciem względnym, ale załóżmy budżet około 10 tys. zł. Powinno wystarczy na jakiegoś zadbanego sub-kompakta w stylu Skody Fabii, bez przesadnych gadżetów.

Co najbardziej zaboli nas w pierwszym roku? Na pewno ubezpieczenie - dla świeżego kierowcy z względnie starym samochodem będzie to (według internetowego kalkulatora) koszt około 2600 zł. Do tego pewnie warto wymienić komplet opon na nowe, porządne, zrobić jakiś serwis na start, odbębnić papierologię i lać paliwo (spalanie w mieście koło 7 l / 100 km).

W sumie pierwszy rok kosztuje nas 16 470 zł, czyli średni koszt przejechania jednego kilometra wynosi aż 3,74 zł. Dużo, ale do przewidzenia - koszt zakupu drastycznie podnosi ten wynik.

Zakładając jednak, że w samochodzie nic się nie psuje, kolejny rok to już dużo mniej wydatków - tylko OC (niższe o 10 proc.), małe naprawy serwisowe i paliwo. Suma? 4310, czyli 0,98 zł za przejechany kilometr.

Teoretycznie już prawie połowę taniej niż w przypadku Ubera/taksówek, ale jest tu haczyk - dotyczy to tylko kosztów za ten rok. Jeśli brać pod uwagę łączne koszty poniesione przez dwa lata, jeden kilometr kosztuje nas 2,36 zł. Dalej dużo.

Dopiero po 3 latach (o ile nic się nie zepsuje) zbliżamy się do poziomu Ubera/taksówek. Średni koszt przejechania jednego kilometra zamyka się w 0,92 zł, natomiast dla całego okresu posiadania auta wynosi już 1,88 zł.

Czwarty rok to już te sam parametr na poziomie 1,63 zł. Nawet jeśli dodamy w tym okresie naprawę za około 2000 zł, to i tak lądujemy poniżej kosztów Ubera/taksówek (1,74 zł za cały okres posiadania auta).

Piąty rok to z kolei już - 1,47 zł. Szósty - 1,36 zł. I tak dalej, i tak dalej. Aż odpadną koła.

Wnioski? Przy takiej uproszczonej kalkulacji własny samochód okaże się dość szybko tańszy w użytkowaniu od Ubera - pod warunkiem, że nie będziemy mieli przy nim naprawdę potężnych inwestycji. Jeśli więc kupimy solidny, prosty samochód - nie jest to taki zły pomysł. Mamy środek transportu zawsze pod ręką, możemy jechać, gdzie chcemy, kiedy chcemy, nie musimy się bać o mnożniki. No i możemy przewieźć np. jakieś meble z Ikei (da się, sprawdzałem).

To może się więc opłacić. O ile oczywiście nie bierzemy pod uwagę kosztów parkowania, etc.

Na końcu możemy jeszcze dodatkowo obniżyć wynik - sprzedając auto po 4 latach (czyli wtedy, kiedy zacznie się opłacać) za, dajmy na to, 5 tys. zł. To da nam koszt przejechania jednego kilometra na poziomie 1,34 zł, czyli... jeśli się nie zepsuje, to warto trzymać - podobny koszt uzyskamy przetrzymując auto jeszcze dwa lata i użytkując je dalej. A w 8 roku posiadania koszt 1 km będzie wynosił dla całego okresu zaledwie 1,21 zł.

Koszt jednego przejechanego kilometra dla całości inwestycji to tylko część opowieści.

To bowiem tylko współczynnik, który nie mówi tak naprawdę, kiedy zaczynamy oszczędzać i ile zaoszczędzimy. A zaczynamy już w 3 roku od zakupu taniego auta i oszczędności (przy założeniu braku poważnych awarii) są spore. Jeśli założyć stałość cen Ubera, za przejazdy nim zapłacimy 30 tys. zł. W przypadku samochodu trzeci rok zakończymy z sumarycznym wydatkiem około 25 tys. zł - 5 tys. mniej. Czwarty będzie oznaczał 28 721 zł wydatków na samochód, przy wydatkach na Ubera na poziomie 40 tys.

Spora różnica, która potencjalnie będzie się tylko pogłębiać. Z niewielkimi wyjątkami, jak np. na zakup opon, większy serwis, etc.

A jeśli sprzedać samochód wcześniej?

Jeśli zdecydujemy się na to po drugim roku, zakładając, że uda nam się sprzedać nasze auto za 8 tys. zł, wtedy łączny koszt wydatków zamknie się w 12 780 zł. Koszt przejechania każdego kilometra? 1,45 zł (czyli więcej, niż gdybyśmy jeździli autem dłużej i sprzedali je taniej). Oszczędność w stosunku do taksówki/Ubera? Ponad 7 tys. zł.

Opcja druga: To może coś droższego?

Takie coś przydałoby się, gdyby Dawid chciał skorzystać z rad i sugestii, zgodnie z którymi autem mógłby też jeździć poza miasto. Tu już wypadałoby więc kupić coś większego, wygodniejszego. Aczkolwiek można to też analizować jako sytuację, kiedy chcemy kupić auto tych samych rozmiarów (czyli dalej sub-kompakt), ale trochę młodsze lub lepiej wyposażone, a więc i droższe.

Kwota? 25 tys. zł. Do tego OC około 2200 zł, opony za 1800 zł, pakiet startowy za 1000 zł, papierki za 100 zł i paliwo za 1556 zł.

Suma za pierwszy rok? 31,66 tys. zł. Koszt przejechania każdego z 4400 km (zakładamy ten sam przebieg, spalanie w mieście na poziomie 8 litrów/100 km dla ciut większego auta)? Imponujące 7,2 zł.

Drugi rok, bez kosztów zakupu i dodatkowych wydatków będzie już łagodniejszy dla portfela - wydamy 4146 zł, czyli 0,94 zł za każdy kilometr. Niestety w dalszym ciągu koszt przejechania 1 km przy całej poniesionej inwestycji będzie powyżej 4 zł.

Kiedy ten parametr zacznie zbliżać się do poziomu Ubera/taksówek? Po 6 roku powinien oscylować w okolicach 1,91 zł, natomiast po 7 - 1,75.

Należy przy tym pamiętać, że jeśli kupimy większe, używane auto, to niekoniecznie uda nam się je serwisować za 600 zł rocznie. Ale jeśli już by się udało, to dopiero po 7 roku posiadania samochodu finansowo (w kwestii tego współczynnika) wyjdzie to nam (przy określonym na początku modelu użytkowania!) lepiej niż Uber/taksówka.

Aczkolwiek! Takie auto możemy oczywiście po tych 7 latach (kiedy w końcu zacznie się na poważnie opłacać) sprzedać. Załóżmy, że odzyskamy 10 tys. Wtedy z sumarycznych 54 tys. zł robi nam się 44 tys. zł, co daje za przejechany kilometr wynik na poziomie 1,25 zł. Dużo taniej niż Uber.

Koszt jednego kilometra a oszczędności

Podobnie jak w poprzednim przypadku, również i tutaj warto zerknąć, kiedy własny samochód staje się faktycznie bardziej opłacalny, a nie tylko zaczyna osiągać jeden parametr na odpowiednim poziomie.

To dzieje się w piątym roku użytkowania. Podczas gdy za Ubera/taksówkę zapłacilibyśmy w sumie 50 tys. zł, nasz prywatny samochód kosztował nas 47 139 zł. W tym roku oszczędności będą jednak niewielkie - mniej niż 3 tys. zł. Większe pojawią się w roku kolejnym (o ile ominą nas awarie). Na nasz samochód wydamy do końca tego okresu 50 604 zł. Na Ubera - 60 tys.

A jeśli sprzedać go wcześniej?

Zakładając, że sprzedalibyśmy go po 3 latach za 20 tys. zł, nasza kwota inwestycji zamknęłaby się w 19 760 zł, co daje 1,49 zł za każdy przejechany kilometr. W stosunku do Ubera/taksówki oszczędzilibyśmy prawie 11 tys. zł, choć pewnie stracilibyśmy sporo czasu na szukanie kupca, oglądających, telefony i tak dalej. Ale gotówka to gotówka.

A po drugim roku? Załóżmy optymistycznie, że auto straciło na wartości tylko 3 tys. zł i sprzedajemy je za 22 tys. Wydamy więc 13 812 zł, koszt przejechania 1 km będzie oscylował w granicach 1,6 zł, a na Uberze/taksówce oszczędzimy około 6200 zł. Nawet jeśli więc przez ten czas wydalibyśmy tyle na naprawy, i tak wyjdziemy na zero w stosunku do tych form transportu.

W ten sposób można też zerknąć na sprzedaż po 7 latach. Własne auto (przy sprzedaży za 10 tys.) kosztowałoby nas 44 tys. Uber - 70 tys. Mamy więc 26 tys. na nieprzewidziane naprawy.

Opcja trzecia: To może jakiś najem długoterminowy?

Tutaj założyliśmy znów nieduże auto, a więc i niezbyt wysokie opłaty i wpłatę własną. Odpowiednio: 700 zł miesięcznie i 10 tys. zł. Odpada nam za to ubezpieczenie, pakiety startowe, koszty napraw i podobne. Liczymy tylko zakup opon.

Jak wygląda pierwszy rok? Niezbyt ciekawie, jeśli chodzi o koszt - wychodzi 4,77 zł za kilometr, ale za to cieszymy się nowym samochodem i o nic się nie martwimy.

Kolejne lata niestety nie zmieniają aż tak wiele, choć można to też odbierać jako zaletę - nasze koszty są stałe i znane. Mimo to wynik na koniec jest niezbyt satysfakcjonujący - po 4 roku, kiedy i tak musimy już oddać samochód, każdy kilometr uszczupla nasz portfel o 2,27 zł. W ogólnym rozliczeniu każdy kilometr kosztował nas 2,89 zł.

Współczynnik współczynnikiem. A koszt?

Tutaj niestety nie zaoszczędzimy w zestawieniu z taksówką/Uberem (płacimy za komfort posiadania nowego auta i możliwość jego zmiany na nowszy model). Pierwszy rok posiadania kosztuje nas jedna prawie 21 tys. zł - o 11 tys. więcej niż Uber. W drugim jest to sumarycznie 31 tys., w trzecim 41 tys., natomiast w czwartym - 51 tys. Na koniec Uber/taksówka i tak wygrywa z przewagą 11 tys. zaoszczędzonych złotych.

Aczkolwiek w tym przypadku doskonale widać, za co się płaci - poza nowym samochodem mamy też absolutną pewność, co do stałości wydatków (poza kosztami paliwa). Kupując samochód używany, nawet jeśli w ciągu kilku lat wyjdzie on taniej niż Uber/taksówka i zostaje nam 26 tys. na naprawy, to... te 26 tys. być może będzie trzeba w pewnej chwili wydać. Może nie w całości, ale w dużej części. A tutaj? Stała rata, paliwo do baku i jazda.

Opcja czwarta: Bez wpłaty własnej i na rok

Opcja, na którą zwrócił uwagę jeden z czytelników - nie wpłacamy żadnego wkładu własnego, po prostu płacimy abonament. W najtańszej opcji przyjdzie nam więc co miesiąc płacić 797 zł (brutto), przy czym okres takiego wynajmu to 12 miesięcy.

Ile przez taki czas wydamy na jazdę samochodem i posiadanie go? Średnio 2,53 zł za każdy przejechany kilometr, zakładając oczywiście, że pokonujemy takie dystanse jak Dawid - 4400 km.

To taniej czy drożej?

Odrobinę drożej. Auto w takim modelu byłoby dla nas kosztem na poziomie 11 130 zł. Uber jest więc 1,1 tys. zł tańszy, ale nie zapewnia nam tych zalet, które zapewnia posiadanie własnego, nawet małego, nowego pojazdu.

A może nowe? Po ilu latach takie auto miałoby sens?

Zakładając, że kupujemy malutkie auto do miasta, więc zmieścimy się w 40 tys. zł i że auto nie zepsuje się nam nigdy... cóż, musimy trochę poczekać. Dopiero po 10 latach koszt przejechania jednego kilometra przy całej naszej inwestycji spadnie do 1,7 zł.

Aczkolwiek można na to patrzeć też z innej strony. Po 10 latach mamy samochód z przebiegiem poniżej 50 tys. km, z którego możemy jeszcze odzyskać, powiedzmy, 15 tys. zł. Jeśli sprzedamy auto za wspomnianą kwotę, koszt przejechania każdego kilometra spadnie już do 1,34 zł. Łączna inwestycja wyniesie natomiast 59 tys. zł (74 tys. bez sprzedaży pojazdu) - łatwo policzyć, że Dawid na Ubera wydałby w tym czasie około 100 tys. zł.

I nawet jeśli doliczylibyśmy do tego jakieś pomniejsze naprawy, i tak wyjdziemy na plus.

To wychodzi taniej czy drożej?

Taniej, ale dopiero w 7 roku. Pod jego koniec wydamy na samochód 65 554 zł. Na Ubera/taksówki natomiast - 70 tys. Różnica jest jednak na tyle niewielka, że można założyć, że wartości te zrównają się ze względu na ewentualne dodatkowe koszty serwisowania prywatnego samochodu. W 8 roku będzie już natomiast lepiej - 70 767 zł kontra 80 tys. wydane na taksówki/Ubera.

A jeśli sprzedaż?

Zakładając, że sprzedając samochód po 2 latach odzyskalibyśmy 32 tys. zł, łączny koszt inwestycji oscylowałby w okolicach 16 tys. zł. To daje nam ponad 4 tys. zł oszczędności w stosunku do Ubera i koszt przejazdu pojedynczego kilometra w okolicach 1,78 zł.

A samochód na gaz?

Jest to oczywiście ciekawa i jak najbardziej ekonomiczna opcja, ale... niekoniecznie w tym przypadku, z racji niskich rocznych przebiegów.

Zakładając, że instalację założylibyśmy do wspomnianego wcześniej używanego samochodu za 25 tys. zł, przyjęlibyśmy wysoki koszt montażu i osprzętu (4 tys. zł), a także 20-30 proc. wzrost spalania, nasze wydatki na paliwo zmniejszyłyby się drastycznie. Tyle tylko, że stanowią one niewielką część chociażby kwoty początkowej, natomiast instalacja podnosi ją wyraźnie.

I tak pierwszy rok jazdy kosztowałby nas prawie 8 zł za kilometr. Drugi natomiast - zaledwie 0,79 zł, czyli o 15 groszy taniej, niż przy zasilaniu benzyną. W sumie jednak koszt przejechania kilometra z uwzględnieniem całego nakładu finansowego nadal byłby na poziomie 4,37 zł.

Wyniki ubero-taksówko-podobne zaczęłyby się pojawiać dopiero po 6 roku (1,91 zł), natomiast po 7 byłoby już taniej (1,73 zł). Czyli niemal tak samo, jak przy wariancie benzynowym.

Zresztą już sam zwrot za instalację gazową przy takich niskich przebiegach zwróciłby się dopiero po 6 latach. Gdyby przebiegi Dawida było bardziej standardowe (10-15 tys. km rocznie), rezultat mógłby być całkowicie odmienny.

Czyli co - Uber czy samochód?

Uber, samochód, komunikacja miejska, auto z wypożyczalni, taksówka, rower, piechota. I co tam jeszcze kursuje u was w mieście albo w miejscu, gdzie aktualnie przebywacie i jest pod ręką, albo uznacie to za aktualnie opłacalne. No i to, co przede wszystkim odpowiada waszym potrzebom.

Aczkolwiek, jeśli już bierzemy pod uwagę samochód, to owszem - może on wyjść taniej niż Uber/taksówka, przy jednoczesnym zaoferowaniu możliwości, których Uber/taksówka nie są w stanie zaproponować. Ale też, żeby wynik był taki a nie inny, trzeba spełnić szereg wymogów. A to nie zawsze jest takie łatwe i kupując skarbonkę... cóż, kupując skarbonkę i tak będziemy często jeździć taksówką.

Gdzie w tym wszystkim dodatkowy haczyk? W tym, że żeby zamówić taksówkę albo Ubera wystarczy mieć na koncie kilkanaście złotych. Przy zakupie samochodu już tak łatwo nie jest...



Własny samochód czy Uber - co się opłaca, a co nie ma sensu?

Teorie spiskowe: Nie było załogowego lądowania na Księżycu

0
0

Jest dziewiąty września 2002 roku. Słynny astronauta Buzz Aldrin przybywa do hotelu w Beverly Hills w Kalifornii, gdzie ma udzielić wywiadu dla japońskiego programu telewizyjnego. W każdym razie tak mu powiedziano przez telefon.

Do wywiadu prawdopodobnie nie doszło - być może był to jedynie pretekst, aby ściągnąć Aldrina do hotelu. Twórcą mistyfikacji był prawdopodobnie Bart Sibrel, który zaczepił Buzza, gdy opuszczał hotel.

- Przysięgnij na Biblię, że chodziłeś po Księżycu! - zażądał od Aldrina.

Astronauta odmówił. Jako prezbiterianin nie lubił przysięgania i wzywania boskiego imienia. Sibrel nie chciał się odczepić. W pewnym momencie panowie zaczęli się kłócić.

- Jesteś tchórzem, kłamcą i złodziejem! - krzyknął w końcu Sibrel, a Aldrin… przyłożył mu w szczękę.

https://www.youtube.com/watch?v=47LEbHA6cIE

Sibrel wszystko filmował w nadziei, że Aldrin przyzna się do konspiracji i sfałszowania lądowania na Księżycu. Próbował użyć taśmy jako dowodu, że astronauta go zaatakował - niestety dla niego wszyscy, łącznie z policją, uznali, że sam go sprowokował i obraził.

Kim jest człowiek z wielokrotnie przypominanego filmiku, na którym obrywa od jednego z pierwszych ludzi, którzy stąpali po powierzchni Księżyca?

Zawodowo to taksówkarz z Nashville, natomiast wszyscy znamy go z jego hobby: produkowanie filmów dokumentalnych dowodzących, że wszystkie lądowania misji Apollo pomiędzy 1969 a 1972 rokiem to fałszerstwa.

Jego najbardziej znanym dziełem jest popularny na YouTube film A Funny Thing Happened on the Way to the Moon. Każdy, kto wie choć trochę na temat fizyki i astronomii, musi krzywić się oglądając go. Przytaczane tam argumenty to mieszanina pareidolii, niewiedzy i zwykłej manipulacji. Mimo to film jest źródłem wielu koronnych argumentów w dyskusjach księżycowych niedowiarków.

https://www.youtube.com/watch?v=xciCJfbTvE4

Trzeba przyznać, że dziesiątki kolejnych spostrzeżeń, podawanych monotonnym głosem lektorki, powoduje przeładowanie informacją, i nie dziwię się, że może to być przekonujące. Dopiero osobne zastanowienie się nad każdym z argumentów ujawnia ich miałkość.

W pewnym momencie na przykład jest mowa, że każdy z pojazdów, które NASA wzięła na Księżyc, kosztował 60 mln dol., podczas gdy „mają one mniej części niż Jeep”. Jak można porównywać koszt wytworzenia egzemplarza pojazdu ziemskiego produkowanego masowo i pojazdu księżycowego, którego powstały trzy egzemplarze?

Bart Sibrel tego wszystkiego sam nie wymyślił. Niewiara w lądowanie misji Apollo na naturalnym satelicie Ziemi ma o wiele starsze korzenie.

Co robili zwolennicy teorii spiskowych, gdy nie było jeszcze „Uniwersytetu Jutjub”? Otóż pisali książki. Tak właśnie - w formie książki - po raz pierwszy poddano w zwątpienie osiągnięcia NASA w 1976 roku. Wydana wtedy (własnym nakładem autora) kilkudziesięciostronicowa broszurka We Never Went to the Moon: America’s Thirty Billion Dollar Swindle Billa Keysinga to do dziś główne źródło argumentów zwolenników teorii spiskowej. Autor pracował jako redaktor dokumentacji technicznej w Rocketdyne - firmie, która stworzyła rakietę Saturn V używaną w misjach Apollo. Jak twierdził, przez jego ręce przechodziły dokumenty, które wskazywały, że misje były mistyfikacją.

lądowanie na księżycu

W książce Keysinga znalazły się wszystkie główne, do dziś dyskutowane wątki spisku NASA. Są to między innymi:

  • NASA nie miała w 1969 roku możliwości technicznych, aby bezpiecznie wysłać załogowy statek na Księżyc.
  • Na zdjęciach z powierzchni Księżyca niewidoczne były gwiazdy.
  • Na fotografiach znajdowały się niewyjaśnione (dla Keysinga) anomalie i artefakty.
  • Pod lądownikiem Modułu Księżycowego LM nie był widoczny krater i spalona powierzchnia gruntu.

Po 1976 roku, mimo ciągłych poszukiwań i pełnego dostępu do wszystkich fotografii wykonanych w trakcie misji Apollo, zwolennicy konspiracyjnego widzenia świata dodali zaledwie kilka istotnych punktów:

  • Pasy Van Allena, otaczające Ziemię, z miejsca zabiłyby wszystkich w rakiecie.
  • Flaga, zatknięta przez astronautów w księżycowym gruncie, rzekomo powiewa pod wpływem wiatru na materiałach filmowych. Skąd wiatr w studiu filmowym, w którym rzekomo filmowano materiały z lądowania, nie wiadomo.

Oprócz tych, w miarę przemyślanych rzekomych niespójności, podnoszono jeszcze mnóstwo innych i formułowano już zupełnie zwariowane teorie (typu zaangażowanie słynnego reżysera Stanleya Kubricka i wielkiego pisarza science-fiction Arthura C. Clarke’a jako scenarzysty fikcyjnego widowiska telewizyjnego).

Jak więc wyglądała cała mistyfikacja według Keysinga i jego zwolnenników? W skrócie:

Astronauci weszli do Saturn V, tak aby stacje telewizyjne i publiczność mogły to zobaczyć. Jednak Saturn V nie była nawet wyposażona w silniki zdolne do wyniesienia jej na orbitę Księżyca. Wtedy, posługując się superszybką windą, astronauci zostali ewakuowani do kopii statku, a telewizyjną transmisję w tym momencie przerwano, tłumacząc się problemami technicznymi. Kopia statku była lżejsza a jej dodatkowe człony były puste. Rakieta po krótkim locie zostaje umieszczona na orbicie okołoziemskiej, a astronauci są przewiezieni do studia filmowego z przygotowaną sztuczną powierzchnią Księżyca, znajdującego się w stanie Nevada. Rakieta zostaje rozbita w okolicach bieguna, a astronauci w przerwach między filmowaniem chodzą sobie po Las Vegas.

Tak dokładnie to opisał Keysing w swojej, dostępnej dziś jedynie w formie ebooka, książce.

Od czasu jej wydania minęło wiele lat i powstało wiele wersji teorii spiskowej - według niektórych z nich astronauci pozostawali zupełnie nieświadomi spisku i naprawdę myśleli że byli na Księżycu. Plotki o fałszerstwie NASA zainspirowała również film fabularny Koziorożec jeden (Capricorn  One) opowiadający o zbudowaniu studia filmowego w celu zatajenia nieudanej misji na Marsa. Film był na tyle dobrze zrobiony, że jego fragmenty do dziś ilustrują spisek w licznych filmach na YouTubie, często bez świadomości, że jest to fragment filmu fabularnego.

Od Autora: Podobnie jak w przypadku teorii spiskowej dotyczącej Finlandii, nie angażowałem się tu w dyskusję, kto ma rację. Nie przekonywałem was że Finlandia istnieje i nie przekonuję, że NASA poleciała na Księżyc, w tej serii przedstawiam jedynie genezę i główne cechy popularnych teorii spiskowych. Zainteresowanych tematem zachęcam do samodzielnego zbadania sprawy. Dowodów na faktyczny lot na Księżyc znajdziecie wystarczającą liczbę.



Teorie spiskowe: Nie było załogowego lądowania na Księżycu

Sonic i inne kultowe gry Segi w darmowej kolekcji dla Androida oraz iOS

0
0

Sega, upadły producent konsol działający dzisiaj jako wydawca gier wideo, przedstawił kapitalną inicjatywę dla Androida oraz iOS. Nie mogę się doczekać polskiej premiery Sega Forever.

Czytelnicy Spider’s Web mogą wiedzieć, że jestem wielkim fanem konsol Segi. Zwłaszcza Dreamcasta - ostatniej platformy do gier Japończyków wydanej przed tym, jak PlayStation 2 zjadło ich na światowym rynku. Doprowadziło to do przemiany Segi w dystrybutora gier wideo. Co ciekawe, za upadek Dreamcasta odpowiada osoba, która dziwnym trafem zaraz potem przeniosła się do dywizji Microsoftu zajmującej się Xboksem.

Sega posiada wspaniałą spuściznę, którą postanawia wykorzystać w kapitalny sposób, za pomocą kolekcji Sega Forever.

Sega Forever to hub dla Androida oraz iOS, który stanowi agregator kultowych gier Segi z okresu świetności oraz wielkiej rozpoznawalności firmy. Na smartfonach i tabletach będziemy mieli okazję zagrać w hity Segi z rozmaitych przedziałów czasowych. W kolekcji Sega Forever pojawią się gry z Master System, Genesis/Mega Drive, a nawet wcześniej wspomnianego Dreamcasta.

Teraz najlepsze - stworzony z myślą o urządzeniach mobilnych program Sega Forever jest darmowy. Nie spieszyłbym się jednak z przesadną ekscytacją. O ile poszczególne gry pobierzemy bez dodatkowych opłat, tak pojawią się w nich mikro-transakcje. Darmowa rozgrywka będzie możliwa, lecz tylko przy akompaniamencie inwazyjnych reklam. Jeżeli zechcemy się ich pozbyć, zapłacimy po 2 euro od każdej gry zgromadzonej w ramach kolekcji.

Katalog Sega Forever ma się systematycznie powiększać. Na start przygotowano pięć klasyków, ale z każdym miesiącem biblioteka będzie uzupełniana o kolejną produkcję. Początkowo zagramy w:

  • Sonic the Hedgehog - pierwsza gra platformowa z niebieskim jeżem, która zadebiutowała w 1991 roku na konsoli Sega Genesis.
  • Phantasy Star II - największa konsolowa gra cRPG całego 1989 roku, wykorzystująca nowy, 6-bitowy kartridż.
  • Altered Beast - gra z podgatunku beat em up, polegająca na walce z hordą przeciwników wyłaniających się z prawej strony ekranu.
  • Kid Chameleon - kolorowa gra platformowa z 1992 roku, która pierwotnie ukazała się na konsolę Sega Genesis.
  • Comix Zone - kolejny tytuł z podgatunku beat em up, z narracją stylizowaną na interaktywny komiks.

Sega Forever wprowadzi do gier kilka usprawnień, jak na przykład wsparcie dla fizycznych kontrolerów.

Jeżeli posiadacie bezprzewodowego pada kompatybilnego z Androidem lub iOS, będziecie mogli użyć go podczas rozgrywki. Do tego gry zostaną poszerzone o coś, co w bardzo wczesnych latach 90-tych ubiegłego wieku dopiero raczkowało - stany zapisu. Dla prawdziwych retro-maniaków przygotowano też sytem rankingowy, zachęcający do rywalizacji o jak najlepszy wynik. Ten będzie potem widoczny dla pozostałych graczy.

Jest tylko jedno „ale” - oferta Sega Forever wciąż nie jest dostępna na terytorium Polski. Chociaż poszczególne gry znajdują się już w Google Play oraz iTunes App Store, w momencie pisania tej wiadomości wciąż nie mogę pobrać ich do pamięci swojego iPhone’a. Mam nadzieję, że taki stan rzeczy ulegnie szybkiej zmianie. Skontaktowałem się w tej sprawie z europejskim oddziałem Segi, lecz wciąż nie dostałem żadnej odpowiedzi.



Sonic i inne kultowe gry Segi w darmowej kolekcji dla Androida oraz iOS

Przez żołądek do… leczenia autyzmu

0
0

mikrobiom autyzm

Wnioski chińskich naukowców po przeanalizowaniu ponad 150 publikacji na temat związku mikrobiomu ze spektrum autystycznym są jasne. Zawartość naszych jelit ma bezpośredni związek z autyzmem.

Badania chińskich naukowców, koordynowane przez Qunrui Li z University First Hospital w Pekinie, potwierdzają, że zaburzenia jelitowe, takie jak biegunki, czy wzdęcia można traktować, jako symptomy pojawiające się u osób cierpiących na autyzm.

Mikrobiom i autyzm: zależności potwierdza ponad 50 lat badań.

Zespół Li przeanalizował ponad 150 publikacji naukowych na temat symptomów spektrum autystycznego (ASD) powiązanych z zaburzeniami jelitowymi. Mówimy tu o ponad 50 latach badań. Na ich podstawie chińscy naukowcy doszli do następujących wniosków:

- Wiele z ostatnich badań klinicznych pokazało, że leczenie zaburzeń jelitowych skutkuje redukcją symptomów ASD. (…) Jednak nadal potrzebne są dobrze zaplanowane badania z dużą liczbą uczestników, które potwierdziłyby efektywność tego typu leczenia autyzmu.

Podstawowym czynnikiem leżącym u podstaw zależności między ASD a jelitami jest zwiększona przepuszczalność przewodu jelitowego osób z ASD, określana jako "zespół nieszczelnego jelita". Przypadłość ta oznacza, że substancje takie jak toksyny produkowne przez bakterie Lactobacillus o wiele łatwiej mogą opuścić układ pokarmowy i dostać się do krwiobiegu, a stamtąd do systemu nerwowego.

Nie jest to jedyny gatunek bakterii znajdujący się w jelitach, który wydziela związki neuroaktywne. Związki te u osób z zespołem nieszczelnego jelita mogą przedostawać się do mózgu i wywoływać nieprawidłowe wzorce zachowań, określane jako ASD.

Leczenie jelit może okazać się sposobem na leczenie autyzmu.

- Przywrócenie mikrobiomu w jelitach do zdrowia okazało się wysoce efektywnym sposobem leczenia autyzmu – pisze Li. W publikacji chińskich naukowców możemy przeczytać, że zmiana diety u osób chorych na autyzm na bezglutenową lub bezkazeinową oraz podawanie probiotyków i prebiotyków pozwoliła na zredukowanie symptomów ASD.

Obecnie autyzm wykrywany jest u ok 1,5 proc. nowonarodzonych dzieci, a obecne metody leczenia pozostawiają wiele do życzenia, jeśli chodzi o ich skuteczność. Naukowcy już od jakiegoś sugerują bezpośredni związek mikrobiomu zamieszkującego jelita z funkcjonowaniem naszego mózgu. Justin i Erica Sonnenburg w swojej książce „The Good Gut” twierdzą na przykład, że przesadna ochrona dzieci przed naturalnie występującymi bakterami może skutkować problemami w przyszłości.

[caption id="attachment_572955" align="alignnone" width="812"]mikrobiom autyzm Kefir na depresję, jogurt na autyzm - chińska publikacja sugeruje, że takie terapie mogą okazać się bardzo skuteczne w przyszłości.[/caption]

Giulia Enders w książce „Gut” opisuje z kolei udany eksperyment, w którym myszy, u których występowały objawy depresji, wyleczono podając im kał zdrowych osobników. Zresztą przeszczep flory jelitowej (czyli przeszczep kału) na zachodzie traktowany jest już jako bardzo skuteczna forma terapii takich schorzeń, jak np. zapalenie jelita.

Bakterie zamieszkujące nasz organizm, czyli nasz mikrobiom, nadal stanowią niemałą zagadkę dla lekarzy i naukowców. Liczba komórek należących do bakterii zamieszkujących nasz organizm jest ok. 10 razy większa, niż liczba komórek należących do człowieka. Minie jeszcze dużo czasu, zanim zbadamy ich wszystkie rodzaje i poznamy wszystkie zależności występujące między nimi a nami.

Już teraz jednak pojawia się coraz więcej dowodów na to, że te małe żyjątka mają ogromny wpływ na nasze życie i psychikę. O wiele większy, niż byśmy tego chcieli.

 



Przez żołądek do… leczenia autyzmu

Widzieliśmy już w akcji polski Frostpunk

0
0

Frostpunk 11 bit studios screenshot

Twórcy This War of Mine szykują się do premiery gry Frostpunk, która pozwoli graczom zarządzać miastem na zlodowaciałej Ziemi. Odwiedziłem warszawską siedzibę 11 bit studios, żeby na własne oczy zobaczyć, jak prezentuje się projekt Polaków. Zapowiada się kolejny emocjonalny roller coaster.

11 bit studios stało się rozpoznawalne za sprawą serii Anomaly, ale dopiero This War of Mine przyniosło polskiej firmie rozgłos na całym świecie, wiele nagród i... mnóstwo pieniędzy. Zarobione na poprzednim hicie środki inwestowane są w prace nad nowym tytułem, który teraz miałem okazję pierwszy raz zobaczyć.

Frostpunk 11 bit studios screenshot

Frostpunk mocno różni się od This War of Mine, ale 11 bit studios wyrobiło swój charakterystyczny styl.

Poprzednia gra Polaków była dość... niepokojąca. Celem było utrzymanie przy życiu malutkiej grupy cywilów podczas konfliktu zbrojnego. Zasobów, jak to na wojnie, cały czas brakowało. Niemal od razu gracze musieli podejmować niejednoznaczne moralnie decyzje. Okraść szpital, by bohater przeżył chorobę? Zabić sąsiadów za kilka porcji jedzenia, czy umrzeć z głodu?

Frostpunk wykorzystuje podobny mechanizm, który ma skłonić graczy do refleksji. Rozgrywka prowadzona jest co prawda w zupełnie innych realiach świata z pogranicza fantasy i sci-fi i w dużo większej skali, ale gracz, jako zarządca ostatniego ocalałego miasta, musi co chwilę podejmować podobnie trudne wybory. Konsekwencji często nie da się od razu przewidzieć.

Tym razem zadaniem gracza jest ochrona ostatniego bastionu ludzkości na skutej lodem Ziemi.

W testowej wersji gry, której miałem okazję się przyjrzeć, nie zostało zawarte intro. W realia świata wprowadził mnie za to jeden z twórców. O co tu chodzi? W telegraficznym skrócie: W alternatywnej rzeczywistości XIX wieku nagle spada temperatura, a nasz glob zostaje przykryty lodem. Ostatni ludzie, którzy przeżyli, zakładają miasto wokół ogromnego generatora.

Frostpunk 11 bit studios screenshot

Frostpunk bardzo zgrabnie wyjaśnia, czemu ludzkość zamiast elektryczności wykorzystuje napędy parowe: chce uzyskać jak najwięcej ciepła. Gracz, jako niewidzialny zarządca miasta, przejmuje kontrolę nad mieszkańcami i zaczyna im przewodzić. Jakim władcą stanie się gracz i co zrobi, by jego podwładni przetrwali w niekorzystnych warunkach? To zależy tylko od niego.

Frostpunk to strategia typu city builer, ale polscy twórcy wykorzystali w swojej grze kilka ciekawych mechanizmów.

W centralnym punkcie mapy znajduje się generator, a wokół niego widać odkrytą spod lodowej skorupy okrągłą powierzchnię. To na tym niewielkim skrawku ziemi gracz będzie mógł budować kolejne zabudowania. Świetnym pomysłem jest siatka do budowy w formie pierścieni wokół generatora, które podzielone są na bloki. Nie ma tu klasycznych kwadratowych lub sześciokątnych pól.

Frostpunk od razu mnie zaskoczył, bo nie spodziewałem się tak ładnej oprawy graficznej. Wszystkie modele budynków i postaci są trójwymiarowe. Kamera prezentuje świat z rzutu izometrycznego, ale dzięki jej okrągłej konstrukcji można obracać mapę wokół osi wyznaczanej przez generator. Perspektywa w dodatku się zmienia, jeśli gracz zdecyduje się przybliżyć widok.

Frostpunk 11 bit studios screenshot

Jak w każdej typowej strategii gracz musi dbać o to, by pozyskiwać surowce na utrzymanie swojej osady.

Mieszkańcy wydobywają węgiel, którym zasilany jest generator. Dzięki drewnu można wznosić zabudowania. Pozyskane surowe jedzenie da się przekształcić w racje żywnościowe. W mieście można stawiać budynki, a warsztat pozwoli na opracowywanie nowych technologii. Na pomniejszych etapach pojawią się inne surowce, ale najcenniejszym zasobem okazują się... ludzie.

Celem gry jest zarządzanie nie jednostkami, a społecznością. Liczba ludności w postapokaliptycznym świecie jest ograniczona, a każda śmierć w wypadku lub z głodu, albo np. kalectwo robotnika (bądź nie daj Boże dziecka!) to prawdziwa tragedia, której powinno się zapobiegać. Nie zawsze jednak będzie to możliwe, bo świat w Frostpunku jest bardzo niegościnny.

Spodobało mi się, że chociaż gracz zarządza miastem, to obywatele nie są anonimową masą.

Każdy z ocalałych ma przypisany awatar oraz imię i nazwisko. Na karcie postaci da się podejrzeć też np. powiązania rodzinne. Pozwala to zżyć się graczowi z jego społecznością w wymiarze osobistym. Inne emocje wyzwoli nagła śmierć anonimowego robotnika, a inne pracującego obecnie w zakładzie zwiadowcy, który kilka dni wcześniej bohatersko uratował miasto.

Frostpunk 11 bit studios screenshot

Kampania fabularna Frostpunk będzie się rozgrywała na przestrzeni kilkudziesięciu dni, więc nie będziemy świadkami narodzin kolejnych pokoleń mieszkańców. Co prawda na późniejszych etapach rozgrywki poza murami miasta można trafić na innych ocalałych, którzy się przyłączą do społeczności, ale i tak każdy człowiek jest dla niej cenny.

Frostpunk to strategia o kilku wymiarach.

Podstawowa rozgrywka skupia się na rozbudowywaniu osady i zbieraniu surowców. To jednak tylko tło, a przedstawiciele 11 bit studios przekonują, że nie chcą by ich produkcja była tylko nakładką graficzną na równania matematyczne. Frostpunk, tak jak wcześniej This War of Mine, ma wzbudzać w graczach emocje. Kilka sposobów na to widziałem na pokazie w siedzibie 11 bit studios.

W grze zaimplementowane zostało drzewko rozwoju ustroju społecznego. Gracz może ustalać nowe prawa, by miasto prosperowało, ale za każdym kolejnym wyzwalany jest spory ładunek emocjonalny. Z taktycznego punktu widzenia wysłanie dzieci do pracy za pomocą dekretu może wydawać się w porządku... ale czy chcemy być władcą, który zmusza do pracy nieletnich?

Frostpunk 11 bit studios screenshot

Frostpunk jest pełen takich trudnych dylematów.

Świat Frostpunka to alternatywna historia XIX wieku, a praca dzieci w tamtych czasach była czymś społecznie akceptowalnym. Podejmując decyzję o wysłaniu ich do fabryk, trzeba mieć jednak na uwadze konsekwencje. W prezentowanym demie po ustanowieniu takiego prawa już po chwili doszło do wypadku w fabryce z udziałem dziecka zobrazowanym sugestywną grafiką.

Takie zdarzenia są reprezentowane na mapie przez ikony. Po kliknięciu można wybrać reakcję. Czy teraz zamkniemy fabrykę na jeden dzień i utracimy surowce, czy zagonimy nieostrożne dziecko dalej do pracy? Po wybraniu drugiej opcji społeczność zareaguje negatywnie - ale czy możemy sobie pozwolić na przerwy w dostawie węgla, jeśli mamy na uwadze nadciągające ochłodzenie?

Frostpunk nawet w krótkim demie, które przedstawiało kilka dni z życia społeczności, był pełen takich momentów.

Bardzo lubię gry nastawione na wybory, które mają realne konsekwencje i pod tym względem Frostpunk zapowiada się świetnie. Spodobał mi się też system dodatkowych wyzwań, który został w cwany sposób wkomponowany w narrację. Mieszkańcy mogą w każdej chwili zgłosić się do gracza z prośbą np. o wybudowanie im dachu nad głową. Tutaj ponownie pojawia się opcja wyboru.

Frostpunk 11 bit studios screenshot

Jeśli gracz obieca im, że wybuduje domy w przeciągu dwóch dni, to w rogu ekranu pojawi się dodatkowy cel misji. Jeśli uda się go zrealizować, tym lepiej dla miasta - ale jeśli nie, to mieszkańcy stracą morale. Możemy im oczywiście też od razu odmówić, jeśli ich pragnienia nie pokrywają się z naszą strategią, ale wtedy narażając się na rozczarowanie.

Każda akcja powoduje reakcję.

Mieszkańcy to osobny bohater, ale gracz musi dbać przede wszystkim o społeczność, a nie o jednostki. Na pokazie byłem świadku wypadku w fabryce. Robotnik został ciężko ranny. Co teraz zrobić - utrzymywać go przy życiu kosztem wolnego łóżka w szpitalu, czy też zdecydować się na operację, która może skończyć się jego kalectwem?

Podejmowanie decyzji i wydawanie dekretów jako władca sprawia, że w mieście zaczyna wytwarzać się pewien ustrój polityczny. Prawo jest w dodatku święte i nie da się raz wydanej decyzji ot tak cofnąć. Drzewko rozwoju społecznego wygląda na dość rozbudowane, a ponieważ gracz nie musi podejmować niektórych decyzji, to system ten powinien urozmaicić kolejne sesje z grą.

Frostpunk 11 bit studios screenshot

Podczas pokazu mogłem przyjrzeć się też kilku innym mechanizmom urozmaicającym Frostpunk.

Spodobało mi się to, że w każdej chwili można spojrzeć na mapę cieplną. Filtr nakładany na miasto pokazuje, w których rejonach panuje przyjazna, a w których niebezpieczna temperatura. Pogoda potrafi się w dodatku gwałtownie zmienić, ale dzięki prognozie na kilka kolejnych dni można się na to przygotować - oczywiście pod warunkiem, że osada dysponuje odpowiednimi zasobami.

Rozgrywka prowadzona jest w czasie rzeczywistym, ale na modyfikowalnym przyspieszeniu. Mieszkańcom gracz przypisuje określone role, ale nie trzeba kontrolować każdego ich ruchu - sami kładą się spać, wstają do pracy itp. Każdego dnia pojawiają się też ich komentarze na temat naszego stylu zarządzania, które wyglądają niczym Twitter.

Gracz musi dbać o to, by społeczność nie odwróciła się od niego.

Na dole ekranu w jego centralnej części znalazły się dwa paski, które są wskaźnikami tego, jak społeczność reaguje na poczynania gracza. Pierwszy z nich to niezadowolenie - im wyższe, tym gorzej jesteśmy postrzegani przez mieszkańców. Drugim zaś jest nadzieja - im bardziej spada, tym mniejszą wolę przetrwania mają nasi podopieczni.

Frostpunk 11 bit studios screenshot

Krótki pokaz mi wystarczył, żeby docenić, jak ambitnie do sprawy podeszło 11 bit studios. Zapowiada się na to, że Frostpunk nie będzie kolejną generyczną strategią osadzonej w postapokaliptycznej rzeczywistości. Podczas prezentacji zadawałem sporo pytań, ale nie udało mi się zagiąć, a wobec tego tytułu jak na razie żywię tylko jedną obawę.

Wyzwaniem będzie zachęcenie graczy, by zagrali we Frostpunk więcej niż jeden raz.

Strategia to oczywiście nie jest gatunek gier, które się przechodzi raz dla historii, a potem do nich nie wraca. W ten typ zabawy niejako wpisane są wielokrotne próby i po prostu zabawa niczym w piaskownicy. Mam jednak nadzieję, że gra, jak już zobaczę raz napisy końcowe, będzie potrafiła mnie przekonać, by sięgnąć po nią ponownie.

11 bit studios nie chce zbyt dużo mówić o różnych trybach rozgrywki, ale uspokoiło mnie nieco to, że tryb fabularny będzie tylko jednym z nich. Oprócz tego Frostpunk zaoferuje różne inne tryby z określonymi wyzwaniami, ale nie dane mi było zobaczyć ich w praktyce - przyjrzałem się tylko fragmentowi rozgrywki w pierwszych dniach po objęciu władzy przez gracza.

https://www.youtube.com/watch?v=6saqbmVT9qk

Niezmiernie ucieszyło mnie to, że w kampanii przed graczem ma być postawiony jasny cel.

W This War of Mine zadaniem gracza było przetrwać do końca wojny. We Frostpunku też ma chodzić o coś więcej. Nie wiadomo jeszcze, co dokładnie będzie tym celem, ale wystarczy mi to, że będę mógł dążyć do czegoś konkretnego. Na spotkaniu udało mi się też dowiedzieć, że kampania będzie w pewnym zakresie powtarzalna, ale pojawią się w niej elementy losowe.

Podczas rozmowy podpytałem też o obecność gry na innych platformach. Trudno mi sobie wyobrazić, by z tak ładną oprawą graficzną i tym interfejsem trafił na urządzenia mobilne, ale chętnie zobaczyłbym grę tego typu na konsoli. 11 bit studios jak na razie sprawia jednak sprawę jasno - Frostpunk jest pisany z myślą o komputerach osobistych oraz klawiaturze i myszy.

Przyznam, że po pokazie jestem zaintrygowany...



Widzieliśmy już w akcji polski Frostpunk

Cities: Skylines na PlayStation 4. Polecam, polecam i jeszcze raz polecam

0
0

Cities: Skylines na PlayStation 4

Oj jak ja lubię takie informacje. Cities: Skylines nie jest już tytułem dostępnym wyłącznie na urządzeniach z Windows. Bo świetnej wersji na PC i bardzo udanej konwersji na Xboksa One zmierza teraz na konsole Sony.

Serii Sim City większości z was zapewne przedstawiać nie trzeba. To prehistoryczny już niesamowicie miodny i dopracowany symulator miasta, którego gubernatorem jest gracz. Gra doczekała się wspaniałych sequeli i w zasadzie była prekursorem całego nowego gatunku gier wideo. Seria ta, niestety, mocno podupadła.

Gigantyczna porażka najnowszej gry z cyklu, nazywającej się po prostu SimCity i która miała przypomnieć fanom i nowym graczom o serii, spowodowała, że dalszy rozwój marki został wstrzymany. Nic dziwnego, SimCity było fatalne, a na dodatek było tak przeładowane związanymi z integracją z chmurą błędami, że… nie działało.

[caption id="attachment_492237" align="aligncenter" width="3840"] Tak wygląda 300-tysięczne miasto w Cities Skylines, widoczne z lotu ptaka[/caption]

Nikt nie ma jednak patentu na symulatory rozwoju miast, a popyt na tego typu gry nie zniknął. Pojawiło się mnóstwo klonów SimCity, a jednym z najbardziej udanych było Cities: Skylines. Opublikowana w usłudze Steam dla Windows gra zdobyła wielkie uznanie i dużą popularność wśród graczy.

Gra z czasem doczekała się konwersji na konsole Xbox One. Nie był to jednak prosty port stworzony wyłącznie dla zysku motywowany wieloma podobieństwami konsol z Windows 10 do komputerów PC z Windows. Gra i jej interfejs zostały dopasowane do sterowania padem i, jako osoba, która spędziła w Cities: Skylines więcej godzin niż chce się do tego przyznać, powiem, że wyszło świetnie.

Ośmieleni sukcesem na Xbox One i PC twórcy gry prezentują Cities: Skylines na PlayStation 4.

https://www.youtube.com/watch?v=1TFAXEJfon4

No nareszcie! Nie lubię gier na wyłączność, niezależnie od tego czy jestem akurat tego beneficjentem, czy też na tym stracę. Z radością wzywam wszystkich posiadaczy PlayStation 4 do zainteresowania się Cities: Skylines. Niesamowicie przyjemny pożeracz czasu, który powinien spodobać się wszystkim, którzy cenili sobie gry z takich serii, „Sim” czy „Tycoon”.

Podobnie jak wersja na konsole Xbox One, również i ta na PlayStation 4 zawierać będzie w sobie pierwsze z DLC bez żadnych dopłat. Jest to After Dark, które wprowadza do Cities: Skylines cykl dnia i nocy. Wprowadza on nie tylko do gry samą wizualizację cyklu dobowego, ale również wpływa na samą symulację, w tym na natężenie ruchu czy strefy handlowe.

Gra pojawi się w cyfrowym sklepie na PlayStation Network już 15 września. Zdecydowanie polecam!



Cities: Skylines na PlayStation 4. Polecam, polecam i jeszcze raz polecam

Tak żyć. – złapane smartfonem #101

0
0

Tookapic, samsung galaxy a5 2017, złapane smartfonem

Jak żyć? Właśnie tak. No, chyba że trochę dalej od lotniska.

Codziennie dzielę się z wami jednym najlepszym zdjęciem, które wykonałem danego dnia smartfonem Samsung Galaxy A5 2017.

Wyjazdy służbowe to teoretycznie świetna okazja do złapania kilku ciekawych kadrów, zwłaszcza kiedy prowadzi się projekt 365. Nic nie wpływa na radość fotografowania tak, jak nowe otoczenie.

Niestety w praktyce zawsze wychodzi tak, że brakuje czasu nawet na obowiązki, a co dopiero na chwilę z aparatem tylko dla siebie. Po całym dniu nagrywania i fotografowania lustrzanką znalazłem jednak chwilę na wieczorny spacer, podczas którego powstał dzisiejszy kadr.

Właściwie na pierwszy rzut oka widać, że zdjęcie zostało zrobione w Wielkiej Brytanii. Jestem właśnie w Londynie, gdzie spędzam noc tuż przy lotnisku Heathrow, na którym zamierzam złapać poranny lot do Warszawy.

Heathrow kojarzy mi się ze wszystkim, co najgorsze. To moloch pełen ludzi, w którym rzadko kiedy loty odbywają się o czasie. Nigdy nie sądziłem, że 10 minut od lotniska można spotkać tak sielankowe kadry.

Zdjęcie obrobiłem w aplikacji VSCO korzystając z filtra E3, w którym przygasiłem światła, a do tego lekko ociepliłem balans bieli. Do tego dodałem też sporo przejrzystości (clarity), aby podbić wyrazistość cegieł. Kadr przyciąłem do podłużnego formatu 16:9, ponieważ w standardowych proporcjach dół był zbyt nudny i jednolity.

Kolejne zdjęcie już jutro. W międzyczasie zapraszam do obejrzenia mojego profilu na Tookapic, gdzie znajdziecie wszystkie zdjęcia powstałe w naszym projekcie fotograficznym tworzonym wspólnie z Samsungiem i Tookapic.



Tak żyć. – złapane smartfonem #101

Gra Observer pokazuje fatalną przyszłość Polski

0
0

Enigmatyczny Observer okazuje się cyberpunkowym horrorem pełną gębą. Piąta Rzeczpospolita z 2084 roku to przygnębiające, mocno odrealnione miejsce, w którym dołująca rzeczywistość przenika się z rzeczywistością wirtualną, będącą ucieczką dla tych nielicznych Polaków, którym udało się przeżyć.

Pierwszą zmorą świata przyszłości okazał się wirus Nanophage. Złośliwa pandemia atakowała mechaniczne implanty futurystycznych ludzi, jak również ich tkankę biologiczną. Nowa „czarna śmierć” przetoczyła się przez świat, burząc dotychczasowy porządek geopolityczny oraz dziesiątkując ludzką populację. Chwiejący się układ sił doprowadził do wybuchu Wielkiej Wojny, która przyniosła krwawe żniwa. Jej następstwem okazały się kolejne choroby, jeszcze mocniej wyniszczające pozostałą przy życiu, skromną populację planety.

Ta ponura wizja przyszłości to tło dla polskiej gry Observer produkowanej przez studio Bloober Team.

Bloober Team planuje zabrać gracza do Polski z 2084 roku. Czy też raczej tego, co z Polski zostało. „Piąta Rzeczpospolita” znajduje się w strefie wpływów megakorporacji Chiron, która przejęła władzę na naszych ziemiach po upadku tradycyjnych rządów parlamentarnych. Miejscem akcji gry Observer został futurystyczny, cyberpunkowy Kraków. To nie przypadek. Właśnie w tym mieście znajduje się dzisiaj siedziba Blooberów.

Odwiedzając Piątą Rzeczpospolitą, gracz wskoczy w buty Daniela „Dana” Lazarskiego - tytułowego Observera. Observerzy to członkowie elitarnej policji działającej na zlecenie megakorporacji Chiron, zajmującej się przestępstwami zarówno w ponurym świecie rzeczywistym, jak również świecie wirtualnym. To właśnie do tego drugiego najczęściej uciekają ludzie, którym udało się przeżyć Wielką Wojnę. Zrujnowana konfliktami Polska nie ma im do zaoferowania niczego dobrego, w przeciwieństwie do fikcyjnej utopii.

Główna oś fabuły obraca się wokół Adama - syna głównego bohatera, który po latach przebywania w ukryciu prosi swojego ojca o pomoc. Podążając tropem swojego potomka, Daniel Lazarski trafia do niebezpiecznego Dystryktu C wewnątrz Krakowa, zdominowanego przez kryminalistów oraz inne, mniej oczywiste niebezpieczeństwa.

[gallery link="file" ids="573169,573171,573173"]

Bloober Team jest niezwykle dumny ze współpracy z Arkadiuszem Jakubikiem, który pojawi się w ich grze.

Popularny aktor nie tylko udzielił głosu dla jednej z postaci niezależnych, ale oddaje także swój wizerunek oraz warsztat artystyczny. Chociaż na pierwszy rzut oka ciężko rozpoznać w Janusu - zgorzkniałym weteranie Wielkiej Wojny - Jakubiaka, to uważny observer (he-he) na pewno wypatrzy pewne cechy wspólne. Nawet pomimo implantu zajmującego sporą część twarzy tej postaci.

Od siebie dodam, że Observer był jedną z interaktywnych produkcji prezentowanych podczas prestiżowej konferencji Microsoftu w ramach E3 2017. Co prawda polska gra pojawiła się na wielkiej scenie raptem na dwie sekundy, jako jeden z tytułów programu wsparcia niezależnych deweloperów na Xboksie One, ale to wciąż niemałe wyróżnienie. Do tego Bloober Team chwali się, że nawiązał współpracę promocyjną z takimi markami jak Dell i ich kapitalnym Alienware.

Podoba mi się nowy kurs, jaki został obrany przez polskiego producenta.

Kilka lat temu Bloober Team był kojarzony z „wyciąganiem” publicznych pieniędzy na kiepskie projekty, a także z niskiej jakości grami wideo oraz fatalnymi działaniami z obszaru marketingu oraz PR-u. Przypomnę, że to właśnie „dzieło” Blooberów zostało okrzyknięte najgorszą grą na PlayStation 4 w okresie startu nowej platformy Sony. Studio mozolnie i sukcesywnie walczy ze starym wizerunkiem. Najpierw wydając niczego sobie Layers of Fear, a teraz pracując nad jeszcze głośniejszym i bardziej ambitnym Observerem.

W cyberpunkowy, pierwszoosobowy horror będziemy mogli zagrać na komputerach osobistych z systemami Windows, MacOS oraz Linux, a także na konsolach PlayStation 4 i Xbox One. Polskim dystrybutorem Observera jest Techland, dzięki któremu doczekamy się pudełkowego wydania gry. Data premiery została ustalona na enigmatyczne „lato 2017”.



Gra Observer pokazuje fatalną przyszłość Polski
Viewing all 11986 articles
Browse latest View live